Potrójny „Rześnik”.
Przynajmniej dla mnie. Zacznę od środy ; po południu Puchar Warszawy na Młocinach na „dobrą” dychę, zmęczenie, gorąco, kurz itd. Wieczorem obowiązkowo finał Ligi Mistrzów. Pobudzony zawodami i meczem organizm nie może się wyciszyć, śpię 3 godziny. Rano wyjazd w Bieszczady, jak się okaże, będzie to dla mnie pierwszy „rześnik”. Ciasny bus, wyładowany od podłogi po dach ludśmi, bagażami, napojami itd., nie ma jak wyprostować nóg (kilka godzin praktycznie w skurczu izometrycznym dla „4”), po drodze w każdej wsi procesja, stoimy w korkach ale jakoś docieramy do Komańczy. Lokujemy się na podłodze w stołówce szkolnej, brakuje miejsc, część zawodników śpi na korytarzu. Kolejny „rześnik”- brak możliwości umycia się( dzień bez prysznica, to dzień stracony ) a potem koszmar nocny: głośne rozmowy piwoszy, co chwila skrzypią drzwi otwierane i zamykane przez wierciołów, twarda podłoga no i cała skala chrapiących odgłosów, do tego emocje przed startowe- nie zasypiam nawet na krótką chwilę, odliczam czas i modlę się o świt. Wstajemy o 3. rano, jemy z Wojtkiem lekkie śniadanko i szykujemy torby na przepaki. Jest chłodno, więc na oddalony o ok. 1,5 km start truchtamy ( inni maszerują oszczędzając się na bieg). Właściwy „Rześnik”, sprawdzenie listy startowej, zdjęcia i ruszamy spokojnie dużą grupą, zostaję z tyłu i sikam co pól kilometra. Nerwyś Po kilku kilometrach na czoło wysuwają się drużyny braci Bienieckich i Akord Airport Gdańsk Team. Po wbiegnięciu do lasu pierwsze podbiegi więc przesuwamy się do przodu, doganiamy Gdańsk i potem Rześników. Chryszczata, zbieg i Ours przyspiesza(ś), po chwili dołączam i biegniemy nieco z przodu na pierwszy przepak. Szybki pobór „mocy” ( ciasto drożdżowe z bakaliami i miodem, BCAA, izotonik) , lecimy dalej
( chociaż ja nie w tą stronę i muszę zawracać) ale mimo to zyskujemy trochę nad rywalami. Spokojnie podążamy do Cisnej, podziwiamy widoki itd. Na drugim przepaku lekko zaskakujemy obsługę, bo nie spodziewali się nas tak szybko, zmieniamy skarpety i koszulki, tankowanie, kanapki w garść i w drogę. Za Cisną zaczynają się trudniejsze podejścia, mniej lub bardziej sztywne, nazwy pokonywanych szczytów i przełęczy pewnie w swoim sprawozdaniu opisze Wojtek, który ma niesamowitą wiedzę! Biegniemy przeważnie w takim układzie, że ja prowadzę na podbiegach a Ours nadrabia na zbiegach ( nie wiem, czy ktoś lepiej zbiega). W pewnym momencie, za jakimś zakrętem, straciliśmy się z oczu i pomyliłem szlak polski ze słowackim i pognałem w dół na złamanie karku. Nieobecność Wojtka za moimi plecami trochę mnie zaniepokoiła więc zacząłem nawoływać i uzyskawszy odzew „zaprosiłem” go do zbiegu. Ours przez dłuższą chwilę musiał mnie przekonywać, że to nie ten czerwony szlak i Ustrzyki są w Polsce a nie na Słowacji. Niestety musiałem prawie na czworakach (stromo!) wracać do Ojczyzny, co kosztowało mnie sporo sił. Popędziliśmy dalej a słoneczko zaczęło raśniej grzać. Przed trzecim przepakiem, po długim morderczym zbiegu, Wojtek złapał kolkę i znowu wysforowałem się do przodu. Zmylony przez turystów gubię szlak i nadrabiam dystans. Pijemy kawę , wodę ( tfu, nienawidzę izotoników!), jemy w drodze maszerując ok. 2 km aby przetrawić i zebrać siły przed atakiem na Smerek. Jest stromo, gorąco ale napieramy, kamienie utrudniają wspinaczkę, serce wali jak oszalałe ale zdobywamy szczyt, widok piękny ( robi na mnie wrażenie , bo nie chodziłem po górach), pojawiają się pierwsi turyści : „dzień dobry”, „cześć” itd. Biegniemy Połoniną Wetlińską, spotykamy żony Konroza i Bogdana z Lechitów, częstują nas wodą, wymieniamy kilka uwag i dalej! Coraz więcej ludzi, ciasno, kamieniście, gorąco, daleko, trudy kumulują się i dają we znaki. Irytację u mnie wywołują kamienne ”schody” z połoniny do Berehów, po prostu „czwórki” wysiadają. Czwarty przepak to porażka, typowa patelnia, obsługa jakby przespała, napoje nie przygotowane, gubi się gdzieś nasza torba ( nie zmieniam koszulki, nie wypijam coli, nie biorę kanapki bo jakś ) dolewam wody do kamela ( ciepłej czy zimnejś- pytanie orga.) i lekko wkurzony wyruszam dalej. Myślałem, że Ours idzie za mną ale gdy się odwróciłem na podejściu, to On jeszcze siedział na przepaku i czekał cierpliwie na torbę ( i się doczekał ale za to się nasłonecznił strasznie). Ruszamy w końcu na Caryńską, potwornie ciężko. Trochę błota, stromo, gorąco, człowiek niedojedzony, niedopity nie nakofeinowany, ogólnie oklapnięty. Wojtek zostaje trochę , ja napieram tempem żółwia, co 100m podpieram się rękami o trawę i dyszę jak zziajany pies , tętno powyżej 200, jestem skrajnie wyczerpany, kryzys! Już nie zależy mi na czasie , miejscu tylko żeby nie zemdleć. Co robić ś Wracać na przepakś – nie dam rady zejść, napierać do Ustrzykś -nie mam siły. Pat. Jestem załamany fizycznie i psychicznie. Szczyt połoniny, świeży poryw wiatru otrześwia mnie i wraca sprawność umysłu ( przecież mam w plecaku glucardiamid!). Od razu staję na nogi, zostawiam u napotkanych turystów jeden „cukierek” dla Wojtka i już żwawiej ruszam granią, męczę się ale GPS pokazuje ,że do Ustrzyk coraz bliżej, kamienisty długi zbieg (znowu ból), przewracam się na „twarz” ale lecę dalej, strumyk, mostek i... jeszcze 1,6 km a w zeszłym roku była tutaj meta! Teraz po ulicy w słońcu, ludzie piją piwko i patrzą się jak na wariata , ktoś robi zdjęcia, ktoś filmuje i meta! Niby jestem pierwszy , czekam na Oursa , liczy się czas drugiego zawodnika, Rześnicy z I drużyny doganiają Go na ok. 1 km przed metą, jesteśmy drudzy ale najważniejsze, że ukończyliśmy! Może gdybym poczekał wcześniej, to dowieślibyśmy pierwsze miejsce do końca a może poleglibyśmy bardziej, kto wie! Niestety jak jestem skrajnie wyczerpany, to dostaję amoku i nic do mnie nie dociera, po prostu wyłączam się i prę do celu by skrócić ból. Mam nadzieję ,że Wojtek nie ma do mnie pretensji za taki obrót sprawy. Za rok się poprawimy, wyciągniemy wnioski treningowe, taktyczne , gastronomiczne i noclegowe. Reasumując impreza udana, bardzo trudna i wymagająca dobrego przygotowania. Dziękuję Wojtkowi , orgom i wszystkim zawodnikom za wspólną przygodę!
Zet