Gdy w piątkowy wieczór stoimy w korkach, próbując wydostać się ze stolicy, trudno uwierzyć, że za kilkanaście godzin będziemy poruszać się w innej górskiej rzeczywistości, zdobywać Gorczańskie szczyty „z Tatrami w tle”. Jednak udało się: dzięki błyskotliwej jeśdzie Gerarda, już około pólnocy zameldowaliśmy się we trójkę (Gerard, Zet i Ours) w leżącym na obrzeżach Nowego Targu pensjonacie „Pod Długą Polaną”. Szemrzący Kowaniec szybko ukołysał nas do snu, jak również wcześnie zbudził.
Osobiście mam wiele obaw, boję się przede wszystkim konieczności pokonania niemal maratońskiego dystansu, ukształtowania trasy, możliwości jej zgubienia. Zbyszek narzeka na kontuzję, dla niego start też jest sporą niewiadomą. Najspokojniejszy o swoją formę jest chyba Gerard, na pierwsze podejście przygotował sobie wyciosane z drzewa kije. Z dostępnej listy startowej widać jasno że dominują miejscowi, wielu znacznie lepszych od nas. Możemy zatem pobiec bez kompleksów, czerpiąc radość z samego pokonywania trasy.
Położone 100m od miejsca naszego noclegu biuro zawodów pracuje sprawnie i bezproblemowo, odbieramy numery startowe, o wyznaczonej godzinie podstawione zostają busy, które mają za zadanie dowieść nas na miejsce startu, do Szczawnicy. W czasie drogi zapoznajemy kilku biegaczy, widać, że bieganie po górach nie jest im obce. Również po drodze z porannej mgły wspaniale wyłaniają się Tatry. Ich widok będzie nam jeszcze towarzyszył w pierwszej części biegu. Start w Krościenku jest umiejscowiony już na szlaku turystycznym na Lubań, mamy dobre warunki do rozgrzewki, nietrudno również zauważyć, że szlak momentalnie idzie mocno w górę, czyli lekko nie będzie. Jeszcze kilka słów wyjaśnień co do przebiegu trasy i dyrektor biegu Szymon Sawicki daje sygnał startu. Miałem tę przyjemność, by kilka pierwszych metrów poprowadzić bieg, jednak pilnuję się, według moich założeń mam rozpocząć spokojnie tak by odpowiednio rozłożyć siły na cały dystans. Chwilę po starcie formuje się pierwsza grupa zawodników, na razie dość liczna. Wśród nich faworyci, ale również ci, którym chwilowo biegnie się lekko. Obliczam, że znajduje się na ok. 20 pozycji, Zbyszek ruszył jeszcze spokojniej, rozgrzewając bolącą nogę. Po jakimś czasie jednak dochodzi mnie i wyprzedza. Pniemy się do góry w kierunku Marszałka (828) z tyłu Tatry, staram się zapamiętać ten piękny widok. Zet oddalił się już kilkanaście metrów, postanawiam nie tracić do niego dystansu. W międzyczasie pierwszy z moich „rachunków” zostaje „wyrównany” jak się okazało skutecznie: wyprzedzam Sławka Żółkowskiego, jednego z Rześników, który odebrał nam zwycięstwo w Bieszczadach. Po mocnej zadyszce wnioskuję, że sukces wytrącił rywala z systematycznego treningu. Mijam kolejnych zawodników, ale staram się trzymać „w ryzach”. Zerkam na pulsometr, a także na altimetr, by wiedzieć ile jeszcze do szczytu Lubania. Podbieg nie jest dla mnie bardzo męczący, choć widzę, że tętno skacze sięgając wysokich wartości. Na przykładzie Zeta wplatam krótkie odcinki „chodzone”, by trochę zmienić pracę mięśni. Mimo wszystko trochę odrabiam i gdy dobiegam do pierwszego punktu żywieniowego mam już tylko kilkusekundową stratę. Punkt usytuowany jest tuż przed głównym wierzchołkiem Lubania w miejscu bazy namiotowej. Słońce i męczący podbieg wzmogły moje fantazje na temat wody, której napiję się na szczycie. Dlaczego wodyś Biegnę zgodnie ze wskazówkami organizatora zaopatrzony w płyny (półlitrowy Powerade), już kilka razy z niego łyknąłem, jednak na tę pogodę jest dla mnie zbyt skoncentrowany. Tu jednak nieporozumienie: na stoliku same kubki z napojem elektrolitycznym Maxima, co prawda kiedyś go pijałem, ale tym razem nie chciałem niczego mieszać. Pytam się: gdzie jest wodaś Prowadzący punkt wskazuje na 5-litrowy baniak pełen wody. Niewiele się namyślając jedną ręką wychylam kubek Maxima, drugą rozcieńczam wodą z baniaka moją butelkę Powerade. Nieco straciłem, a na dodatek nie wiem jak wybuchowa okaże się mieszanka w moim żołądku. Zaczynają się zbiegi i nieoczekiwanie dość szybko dochodzę Zeta i obejmuję prowadzenie w małej grupce ze znanymi mi biegaczami z Bielska. Jeden z nich tak mocno ciśnie na kolejnym zbiegu, że chcąc utrzymać tempo zahaczam o kamień i już lecę do przodu. Nie wiem jakim cudem rozpaczliwie wyciągam drugą nogę mocno do przodu i resztką sił zachowuję równowagę. Nadwyrężyłem miesień i muszę zwolnić, bielszczanie wyprzedzają mnie. Przed nami długi odcinek od Lubania do przeł. Knurowskiej. Według oficjalnego profilu trasy będzie tu jeden długi, łagodny zbieg. Ponieważ przeanalizowałem wcześniej trasę, wiedziałem, że czeka nas sporo różnych górek o całkiem stromych podbiegach i zbiegach. Czuję się nieśle w tym terenie, nasza grupka niestety rozrywa się: Zet trochę zostaje, nieoczekiwanie jeden z bielszczan, wciąż jęczący z wysiłku, Stefan Sikora poszedł tak do przodu, że znikł mi z oczu, kontynuuję bieg z Ryśkiem Gurgulem z Bielska, ten jednak również oddaje mi pole. Przez jakiś czas sam, w końcu na horyzoncie pojawia się sylwetka Krzyśka Modzelewskiego. Była to sylwetka o tyle znajoma, że miesiąc wcześniej biegłem pierwszy raz w biegu po plaży z Białogóry do Dębek i tam kilka kilometrów biegłem właśnie za nim, następnie wyprzedziłem go, on jednak w końcówce pewnie ze mną wygrał. Przed biegiem poznaliśmy się, ale nie myśleliśmy chyba, że scenariusz się powtórzy. Przez kilkanaście minut przyspieszamy, zwalniamy, podbiegamy, zbiegamy jednak dystans między nami się nie zmienia. Dobiegamy do malowniczych Studzionek, gdzie miejscowi turyści zgotowali nam sporą owację. Na kolejnych „chopkach” Krzysiek nie wytrzymuje i znowu muszę biec sam. Za chwilę punkt żywieniowy na przełęczy Knurowskiej (647). Tam organizatorzy bardzo przyjemnie obsługują mnie podając przygotowaną kolejną butelkę Powerade. Co prawda nie miałem na nią specjalnej ochoty, ale zarazem nie umiałem odmówić. Wychyliłem trzy kubeczki nietypowej jak na biegi masowe zmineralizowanej wody „Kinga Pienińska” i w drogę.
Po chwili widzę, że dominujący wśród 50-latków Stefan Sikora nieco zwolnił. Czekają nas najbardziej strome odcinki podejścia na Kiczorę (chwilami przewyższenie ok. 200m/km). Tu wyprzedzam Stefana i uzyskuję sporą przewagę. Spokojny o dalsze losy biegu wypatruję kolejnych biegaczy, jednak nikogo nie widzę. Napotkani turyści mówią mi, że mam bardzo dużą stratę. Wydostaję się na polanę prowadzącą na Kiczorę i nagle dopada mnie może nie „ściana”, ale „ścianka”. Po łagodnie pnącej się grani nie jestem w stanie biec, zaczynam iść. Słońce dokucza, zbyt skoncentrowany napój nie smakuje. Odzywa się żołądek, dziwne i nieprzyjemne rzeczy się tam dzieją. Po chwili słyszę już rozpoznawczy jęk Stefana. Staram się markować jakiś bieg, ale czuję, że nie mogę się odpowiednio umotywować. Tętno spadło mi do poziomu pierwszego zakresu, ale wcale nie chce mi się ruszyć mocniej pod górę. Wreszcie zakręt i lekki zbieg, tam staram się „odjechać”, ale nie idzie mi. Po chwili widzę już schronisko pod Turbaczem, mówię sobie, że to ostatni podbieg, że warto pobiec. Jednak nikogo nie widzę przede mną, mój konkurent też nieco z tyłu. Znowu zwolniłem i podchodzę. Ostatni punkt żywieniowy, znowu kubek wody i w drogę, bo kątem oka widzę, że zawodnik z numerem „7” wyraśnie chce jednak skończyć bieg na siódmej, a nie ósmej pozycji. Zaczyna się ostatni długi zbieg. Początkowo przyjemny, stopniowo, coraz stromiej, coraz więcej kamieni, trzeba coraz więcej myśleć, uważać. Nie chce mi się zbytnio ryzykować, jednak Stefan znów atakuje. Staram się jak mogę, ale mięśnie z trudem amortyzują kolejne kroki. W głowie powstała myśl, by puścić Stefana przodem, a sprawę rozstrzygnąć na końcowym odcinku asfaltowym. Przecież mam więcej szybkości od niego – intensywnie myślę. Z ukształtowania terenu i wzrastającej temperatury wnioskuję, że asfalt coraz bliżej. Nagle uświadamiam sobie, że nie słyszę charakterystycznych odgłosów mojego rywala, jak się okazało złapały go skurcze. Wybiegam na szosę, w tym momencie jedzie w moim kierunku samochód. Kierowca w niezbyt parlamentarnych słowach wyjaśnia mi, że powinienem się usunąć z wąskiej drogi. W tym zmęczeniu odpowiadam mu krzykiem i nagle czuję, że znowu straciłem siłę do biegu, pojawia się myśl, by spokojnie się przejść. Siłą woli przebieram nogami, wreszcie ukazuje się upragniona polana z linią mety. Niezagrożony, kończę na siódmym miejscu. 20 sekund za mną wbiega zwycięzca wśród 50-latków, po kilku minutach Krzysztof Modzelewski, niedługo za nim na 10 miejscu Zbyszek. Szczęśliwie noga nie przeszkadzała mu w biegu, jednak z pewnością daleki jest od swojej normalnej formy. To jednak moje kolejne dwa „wyrównane rachunki”. Za jakiś czas melduje się także Kolor70 z biegajznami.pl i z nim również musiałem „wyrównać rachunek” za dotkliwą porażkę w biegu na Pilsko.
Bieg wygrał niespodziewanie Bartłomiej Golec, biathlonista z Żabnicy, który pierwszy raz w życiu pokonał tak długi dystans na nogach. Pobiegł taktycznie, trzymając się z dala od prowadzącej grupy. Jednak począwszy od Kiczory, jak opowiadał, po kolei wszyscy „stawali” i dawali się wyprzedzić. Choć prowadzenie objął na końcowym zbiegu, to na mecie pokonał drugiego Grzegorza Czyża o ponad minutę.
Po ochłonięciu udajemy się z Zetem do naszego pensjonatu, gdzie choć musieliśmy zwolnić nasz pokój, to miła właścicielka udostępniła nam awaryjny apartament z czterema leżankami i wanną. Spotykamy zwycięzcę Sudeckiej Setki, Marka Swobodę (Morion), jest wyraśnie niepocieszony ze swojego piątego miejsca. No cóż nie jest na swoim terenie, musiał uznać wyższość „miejscowych”.
W międzyczasie na mecie pojawiają się kolejni zawodnicy, wśród nich Gerard, który bez specjalnych oznak zmęczenia od razu gotowy jest do odjazdu. Zostajemy jednak na zakończeniu, panuje sympatyczna atmosfera. Wśród kobiet wygrywa Alicja Banasiak z Bielska, drugie miejsce zdobywa Joanna de Jong, czyli Kocurek. Jak relacjonował w podróży powrotnej Marcin70, z różnych przyczyn miło mu się biegło za znaną dotychczas tylko wirtualnie forumowiczką, ale nie wyjaśnił nam dlaczego na metę stawił się z aż 5-minutową stratąś
Reasumując, były to zawody bardzo udane, szczególnie biorąc pod uwagę fakt, że była to ich pierwsza edycja. Piękna trasa, sprawna organizacja. Niektórym brakowało medalu (dostaliśmy coś w rodzaju okolicznościowego breloczka z logo biegu), inni żałowali, że nagrody w kategoriach wiekowych kumulowały się przez co na podium stawały wciąż te same osoby, dla innych było za mało kategorii. Osobiście jestem jednak bardzo zadowolony, mając nadzieję, że będzie to stały punkt coraz ciekawszego kalendarza biegów górskich w Polsce. Jak dla mnie jest to doskonałe miejsce do „wyrównywania rachunków”!