Zawody Psich Zaprzęgów zaliczane do Pucharu Polski Dryland
Wilcze Echa 2005
Lubliniec k/Częstochowy
26-27.11.2005r.
Swego czasu nieodparta i chorobliwa chęć rywalizacji rzuciła mną w kierunku Lublińca koło Częstochowy, w celu odbycia biegowych sesji terapeutycznych bazujących na metodzie dogoterapi. Układ był dość prosty i przejrzysty, mianowicie wziąć psa, przebiec z nim wyznaczony odcinek po lesie i dobiec do mety szybciej niż paru innych dogoterapeutowiczów. Zawody odbywały się w pięknej scenerii leśnej, trasa wiodła leśnymi drogami i duktami. Zaliczane one były do Pucharu Polski Dryland, czyli po naszemu, były to zawody bezśnieżne.
W dniu poprzedzającym zawody oraz w nocy padał śnieg, więc pierwszego dnia „bezśnieżność” realizowana była za pomocą piachu rozsypywanego w najbardziej śliskich miejscach trasy. A trasa była przepiękna. Leśne dróżki wiodły pomiędzy szkółkami leśnymi pełnymi świerków, a wszystkie okryte śniegową, puchową kołderką. Bajkowo jak u Andersena. W tym roku biegi w mojej klasie (canicross męski, CCM) odbywały się na dwóch dystansach: pierwszego dnia ok. 4,5km, drugiego dodano jeszcze 2km.
Dla mnie, największą niewiadomą był jak zawsze piesek.
Tym razem dostała mi się prześliczna wyżełka wejmarska, cud urody, szaro srebrna, wyraśnie pobudzona ruchowo Negra.
Nigdy wcześniej jednak z nią nie biegałem, ba, ona w ogóle nigdy nie biegała w zawodach. W głowie mojej kłębiło się tysiące pytań i wątpliwości: czy będzie ciągnąć, czy będzie biec przede mną, czy chociażby nie będzie przeszkadzać, jak będzie reagować na spotykane inne psy na trasie, czy będzie je gonić, czy będzie chciała się z nimi bawić, itd itpś
Przed samym startem oczyściłem jednak mój umysł z tego niepotrzebnego balastu, wyciszyłem się wewnętrznie i ruszyłem. Na trasie zdziwienie zupełne- pies współpracuje a nawet ciągnie!
To, jak dla mnie, nietypowe zjawisko zdopingowało mnie, czego efektem były kolejne mijane osoby oraz trzecia pozycja po pierwszym dniu. W tej beczce miodu znalazła się jednak przysłowiowa łyżka giegciu. Strata do mnie czwartego w kolejności zawodnika wynosiła tylko 4s, a następny (piąty) czaił się 40s dalej. Pierwsze i drugie miejsce było już praktycznie rozdane po pierwszym dniu i nie miałem szans na poprawę w tym kierunku. Od szóstego miejsca z kolei, zawodnicy mieli na tyle dużą stratę, że nie stanowili zagrożenia. No ale tych dwóch nie dawało mi spokoju. Wiedziałem, że drugi dzień będzie stał pod znakiem walki o 3 miejsce, walki, w której miałem duże szanse. Postanowiłem więc: żadnego pijaństwa na Wieczorze Maszera (zwyczajowy wieczorek z pieczonym prosiakiem, piwem i co tam jeszcze kto miał), wcześnie do łóżka i wypoczynek przed niedzielnym biegiem.
Ciotka Aura była jednak kapryśna. W sobotę wieczorem zaczęło padać, i padało tak przez całą noc i następny dzień. Wszystko popłynęło, a trasa z ośnieżonej stała się błotnisto-kałużysta. Zrobiło się mokro, buro i nieprzyjemnie. Nic to myślę, twardym trzeba być a nie miętkim. Tuż przed samym startem przestało padać, co od razu uznałem za dobry znak. Czekając na start, sędzia zażartował, że mój piesek chyba nie lubi błota, bo tak na palcach chodzi. Niezły żarcik, pomyślałem, niech go pokręci wysokim napięciem. Okazało się bowiem, że wyżełka moja rzeczywiście ma do błotka ambiwalentny stosunek, a trasa to samo błoto przeplatane obficie kałużami!
Startujemy, pierwszy odcinek to ok. 400m prostej drogi leśnej, w koleinach stoi woda, po środku błotko, a piesek skacze tu i tam tak, żeby tylko się za bardzo nie pochlapać. Oczywiście, o ciągnięciu nie było mowy, wręcz przeciwnie, Negra kręciła mi się pod nogami, zaplątywała się w linkę lub stawała, żeby się otrzepać. No mówię Wam KOSZMAR!!! Już oczami wyobraśni widziałem odjeżdżające w siną dal trzecie miejsce. Walka z psem odbierała mi cenne siły i wybijała z rytmu. Musiałem uważać, żeby Negra nie zaplątywała się w smycz, poprawiać jej szelki, poganiać, zachęcać, a do tego jeszcze samemu skakać przez kałuże i wybierać co suchsze kawałki drogi.
Mniej więcej w połowie dystansu, mimo usilnych starań i kombinowania piesek ubrudził się i wyglądało na to, że jest mu już wszystko jedno, mnie zresztą też. Doszliśmy zatem do kompromisu: Negra biegła po „suchym” ale za to cały czas z przodu i nie przeszkadzała, dla mnie zostały się wszystkie kałuże. Do tego zrobiła się taka mgła, że nie było nic widać na 50m. Nie wiedziałem więc jak daleko za mną są moi główni przeciwnicy i jak daleko jest meta. Nie pozostało mi nic innego, tylko biec ile sił w nogach i mieć nadzieje, że innym też nie jest łatwo.
W końcu meta, przekraczam ją w ostatnim już chyba stadium wyczerpania, ze świadomością, że płuca dojdą do mnie za jakiś czas.
Normalnie poszedłbym już się przebrać, ale nie teraz. Stoję na mecie i mierzę czas w jakim wpadają następni. Widzę piątego, patrzę to na niego to na zegarek, żeby mnie pokonać musi wpaść na metę najpóśniej 56s po mnie (startowaliśmy co 1min). Biegnie – 30s, przyspiesza – 40s, zaczynam się denerwować – 50s, wpada na metę – 72s po mnie. Uff, jeden z głowy, czekam na następnego. Pojawił się dość szybko, pobiegł tego dnia szybciej ode mnie, ale jednak nie zdołał odrobić straty z pierwszego dnia. Z ostateczną euforią wolałem jednak zaczekać do oficjalnych wyników i przez parę następnych godzin pieczołowicie kultywowałem w sobie uczucie niepewności.
W końcu stanąłem na podium!
To niewątpliwie mój największy sukces w „psich zawodach”. Impreza ta od kilku lat uznawana jest, i słusznie, za najlepiej zorganizowane zawody bezśnieżne, co owocuje tym, że ściąga na nie czołówka krajowa. Uszczęśliwiłem siebie, Żonkę, znajomych, i mam nadzieję, że Prezesunia również.