Bochnia 2006
Tym razem udało się, choroba ani inna nieprzychylność losu nie zmogły mnie i mogłem wziąć udział w 12. godzinnym podziemnym biegu sztafetowym w kopalni soli w Bochni. Miejsce oszałamiająco czarowne, szczególnie dla kogoś, kto jak ja nie był głębiej pod ziemią, niż w piwnicy. A tutaj proszę, ponad 200m ziemi i soli nad głową.
Kopalnia wygląda bajkowo, te wszystkie chodniki, komory, pochylnie, kaplice, stajnie, sypialnie, jadalnie, a nawet boisko.
Co ciekawe, na górze pozostało nie tylko słońce i dostęp do sieci komórkowych, ale także zgiełk, a przede wszystkim czas. To zatrzymanie czasu było dla mnie zaskoczeniem, ciągle czułem się jakby był środek nocy. Nie chciało mi się spać, nie czułem zmęczenia, ale wrażenie środka nocy nie opuszczało mnie nawet na chwilę. Zresztą, co może zabrzmi paradoksalnie, czas nie był zbyt ważny, mijał szybko i niezauważalnie.
Nasza czteroosobowa sztafeta, o nazwie „Alternatywa 4” składała się, jak wiele innych, z pięciu osób. Marcin „Madach” był kapitanem, Piotrek „Pedro”, Robert „Piro” oraz ja „Deck” uzupełnialiśmy człon biegowy naszego zespołu. Ostatnim jego członkiem był Krzysiek „Avp”, który dzielnie dbał o nasze (i nie tylko nasze) wygody oraz pilnował czasów i prowadził buchalterię okrążeń.
Brak jakichkolwiek wcześniejszych założeń sprawił, że stanowiliśmy zgraną i bezproblemową grupę, praktycznie skazaną na sukces.
Druga nasza sztafeta, o nostalgicznej i proroczej nazwie „Aby do wiosny” składała się z Piotrka „Strzały”, rzutkiego i świetnie zorganizowanego kapitana, oraz Krzyśka „KrzysztofP”, ale niewątpliwie rdzeniem, czy nawet jej nerwem były Gosia „g0sieńka” i Kasia Molenda. Całość dopełniał Prezesunio nasz, czyli Andrzej „entre”. Obecność pań oraz Prezesunia, doprawiona doświadczeniem pozostałych członków sprawiały, że również i ta sztafeta skazana była na sukces.
Po kilku godzinach aklimatyzacji nadszedł czas startu, a wraz z nim schody, dosłownie i w przenośni. Trasa biegu położona była kilkadziesiąt metrów powyżej poziomu „socjalnego”. Prowadziła na nią ponad 100m długości pochylnia, która z początkowej atrakcji dość szybko przerodziła się w najmniej lubianą część kopalni.
Ja osobiście się temu nie dziwię. Zejście nią zajmowało mi ok. 2,5min żwawym tempem, ile czasu wchodziłem to nie wiem, ale trwało to na tyle długo, że zawsze zapominałem spojrzeć na zegarek, kiedy już byłem na górze.
Sama trasa była piękna, oryginalna i jak magnes, dwubiegunowa. Składała się mianowicie z końca zimnego i ciepłego. Niestety, przynajmniej dla mnie, startowało się w kierunku końca zimnego, co było mało ciekawym doświadczeniem. Pomiar ilości okrążeń odbywał się przy pomocy chipów oraz mat rozłożonych na każdym końcu trasy. Biegało się zatem od końca do końca, mijając po drodze współuczestników biegu, jedno okrążenie miało ok.2500m.
Każda sztafeta miała swoją taktykę rozegrania tego biegu, więc i my obmyśliliśmy swoją. Była ona prosta, mianowicie mieliśmy biegać 3 serie po dwa okrążenia każdy, następnie jedną serię po 3 okrążenia, a potem... się zobaczy. Kolejnym sprytnym posunięciem było umiejscowienie głównej bazy wypadowej w pobliżu schodów, dzięki czemu było blisko na start, a przede wszystkim było blisko po biegu. Z czasem w bazie pojawiły się materace, co niewątpliwie zwiększyło komfort restytucji powysiłkowej.
Wszystko pracowało jak w szwajcarskim zegarku, jedynie raz Madach musiał przebiec jedno nadprogramowe kółko, ale sam sobie był winien, biegł za szybko i zaburzył stosowany algorytm obliczeniowy i zmiennik nie zdążył na czas, a ponieważ panowała u nas pełna demokracja, to jedno kółko miał póśniej darowane. Doszliśmy jednak do wspólnego wniosku, że brak zmiennika to najgorsza rzecz, jaka mogła się przytrafić. Ostatni odcinek biegło się z głębokim przeświadczeniem, że tam gdzieś czeka już zmiennik, ręka ochocza do przejęcia szarfy i brak tej ręki mógłby wywołać poważne załamanie psychiczne. Na wszelki wypadek ustaliliśmy procedurę postępowania w takiej chwili: po pierwsze nawoływanie, jeżeli ono nie przyniosłoby efektu, zawodnik miał usiąść bezwładnie na ziemi (soli) i ze łzami w oczach prosić, aby ktokolwiek zabrał od niego szarfę. Na szczęście procedura ta ani razu nie została zrealizowana.
No i biegaliśmy, a ponad godzinne przerwy mijały jak z bicza strzelił. Z wolna radość i podniecenie zaczęły ustępować, uśmiechy zamierały, rozmowy milkły. Jednakże nikt się nie poddawał, ba, nawet przez chwilę taka myśl nie zaświtała. Każdy rzetelnie pilnował swojej kolejki i czuwał, aby inni też pilnowali, a wszystkiego pilnował Krzysiek, pilnie prowadząc stosowną buchalterię. Przy życiu trzymały nas nie tylko izotoniki, węglowodany i kawa ale też, a może przede wszystkim atmosfera. Trwała ona nieustannie i stanowiła o wyjątkowości tych zawodów.
Była owym efemerycznym spoiwem sprawiającym, że w każdym uczestniku widziało się brata i chciało się być bratem dla każdego. Nawet nie przypuszczałem, że tyle ludzi słyszało o ENTRE.PL Team czy o SBBP, a osoby znane tylko z forum nabierały ludzkich twarzy. Mijając na trasie znajome osoby, zawsze można było liczyć na jakiś znak, machnięcie ręką, parę słów, a nawet przybicie piątki, kto mógł to dopingował innych. Niewiadomo kiedy minęło 12 godzin, pojawiły się szampany oraz długo oczekiwane piwo. W końcu trzeba było jakoś uzupełnić płyny w organizmie.
Jedno wiem na pewno, warto tam pojechać i warto wystartować, bez względu na rezultat. Coś czuję, że w przyszłym roku zapisy nie będą trwały trzy godziny, tylko 15minut.