Łódś, 14.05.2006r.
To była niedziela. Pięcioosobowa grupa szła dziarskim krokiem w kierunku widniejącej w oddali hali sportowej. Ranek był pochmurny i nie za ciepły, ale to dobrze. Na twarzach widoczna była pewność siebie, wiara we własne siły i gotowość na walkę z każdym i o wszystko. W końcu stanowili Grupę Wypadową ENTRE.PL Team, a to zobowiązuje. Przed nimi nie lada wyzwanie, dwójka z nich miała do pokonania półmaraton, pozostali postanowili pokonać pełen dystans maratoński. Wiedzieli, że nic nie odwiedzie ich od ukończenia biegu, nie istniało wcześniejsze zejście z trasy, słabość czy „ściana”.
Łódzki maraton tradycyjnie odbywał się na czterech pętlach, przy czym zawodnicy biegnący połówkę mieli do pokonania oczywiście tylko dwie pętle. Trasa nie jest może najszybsza, ale ciekawa. Tradycyjnie również, organizator stanął na wysokości zadania. Rejestracja odbyła się bez przeszkód, punkty odżywcze obsadzone były sprawnymi, młodymi ludśmi, a zamiast często i bez sensu pojawiających się batonów były biszkopty, on i nieśmiertelne banany.
Nadeszła godzina 9.00 i wraz z hukiem startera ruszyło ludzkie mrowie do nieludzkiego wysiłku, a w niebo poszybowały setki kolorowych baloników. Setki palców uruchomiło setki stoperów, z pośród których dziesiątki zaczęły jednocześnie rejestrować bicie serca swojego właściciela. Zawodnicy biegli malowniczymi ulicami Łodzi, przy których co chwila pojawiały się monumentalne kościoły, urokliwe kamienice, a także po fabryczne budynki, pamiętającej czasy największej świetności miasta, czasy Borowieckich, Baumów i Weltów, tak cudownie pokazanych przez Andrzeja Wajdę, polskiego laureata Oskara, w jego niezapomnianym filmie „Ziemia obiecana”.
Tak więc, pobiegliśmy, a stopy nasze wybijały równy rytm na asfaltowych ulicach miasta, gdzieniegdzie poprzetykanych brukowanymi wstawkami, będącymi jak te bakalie w cieście, dodawały uroku i powabu, jednocześnie stanowiąc niebezpieczną pułapkę, gdyż mokre były bardzo śliskie.
Pierwsze okrążenie minęło szybko i niepostrzeżenie, zawodnicy mogli przypomnieć sobie układ trasy i ustalić taktykę na kolejne kilometry. Pogoda zdawała się chylić czoła przed ich heroicznym wysiłkiem. Było pochmurno więc nie doskwierało słońce, a temperatura też dawała nadzieję na uzyskanie dobrych wyników. Na drugim okrążeniu Łódś objawiła swoją magię, mianowicie na jednym z trawników pojawił się wielbłąd dwugarbny oraz lamy! Okazało się, że przy jednej z ulic rozłożył się niewielki cyrk. Zwłaszcza widok wielbłąda był, przynajmniej dla mnie, tak niespodziewany, że na kolejnych okrążeniach napawał mnie jeszcze większym optymizmem i pozwalał choć na chwilę zapomnieć o czekającym wysiłku.
Po drugim okrążeniu zrobiło się trochę luśniej na trasie, bo odłączyli się zawodnicy biegnący „połówkę”. Spadł również niewielki deszcz, obmywając twarze zastygłe w wysiłku i okraszone potem. Zawodnicy powoli przestawali zwracać uwagę na otaczającą trasę architekturę miasta, budynki widziane kolejny raz nie wzbudzały już takich emocji, nie pobudzały dusz i umysłów, stawały się kolejnym wyznacznikiem przebiegniętego dystansu. „To widziałem już trzy razy, to widzę już czwarty raz”- zdawały się mówić oczy zawodników, a ich usta drgały lekko, zwilżane co chwila napojami izotonicznymi. Zachwyt ustępował automatyzmowi, głowy do tej pory dumnie uniesione, opuszczały się coraz niżej, plecy pochylały się, a kolana unoszone były jakby trochę niżej.
Po trzydziestym kilometrze zamilkły rozmowy i znikły uśmiechy, zawodnicy zaczęli zaszywać się w sobie, szukając zapomnianych pokładów energii, sił lub woli. Jedynie trzy sylwetki nadal prężyły się trzymając wysoko uniesione głowy, dumnie prezentując na swych piersiach i plecach nazwę swojego ukochanego klubu, a wiatr zdawał się cicho skandować „Entre, Entre, Entre”. Po ok. 2,5 godzinie biegu wyszło słońce, nie zrobiło się bardzo ciepło, ale i tak temperatura nie była już tak sprzyjająca.
Najważniejsze jednak było utrzymać tempo, a nawet w miarę możliwości przyspieszyć. Kolejne metry zostawały w tyle, metry te zbierały się w dziesiątki, potem setki i tysiące, kilometr za kilometrem nieubłaganie zbliżałem się do mety. Jeszcze siedem kilometrów, jeszcze pięć, jeszcze dwa. Na ostatnich kilkuset metrach postanowiłem dać z siebie wszystko, asfalt zaczął umykać w niesamowitym tempie, wiatr tchnął w moje piersi nowe siły, wizja niedalekiej mety przyciągała mnie z wielką siłą, siłą której istnienia nie byłem świadomy i której do końca nie potrafiłem zrozumieć, ale nie to było w tym momencie najważniejsze. Liczył się czas, a jeden rzut oka na stoper przekonał mnie, że mogę osiągnąć wynik powyżej spodziewanego. Świadomość bliskiego sukcesu oraz mety dodały mi sił i lekkości. Linię mety przeciąłem zmęczony ale szczęśliwy, zadowolony z tego, że po raz kolejny pokonałem ten dystans, swoje słabości, że nie zawiodłem klubu, Żonki, a przede wszystkim siebie samego. To chyba dla takich chwil biegam i startuję. Mój wysiłek nagrodzony był nie tylko dobrym czasem, ale także brakiem kolejki do masażu. Za rok pewnie znów tutaj zawitam.
Konrad Witek (Deck)