III Rześnik, czyli z deszczu pod rynnę.
Moje bieganie w tym sezonie było uzależnione od nękających mnie kontuzji. Człowiek nie jest już młodzikiem, to ma prawo się posypać. Z tego też względu nie startowałem wcale, bo nie byłem przygotowany, a samo wzięcie udziału w zawodach bez możliwości dania z siebie wszystkiego mnie nie satysfakcjonuje. Rześnik pozostawał jednak w sferze marzeń na ten sezon, ale liczyłem się z faktem, że nie znajdę partnera, bo kontuzja stopy nie dawała za wygraną i nikt nie chciał ze mną (inwalidą) biec. W końcu porozumiałem się z kolegą z SBBP KrzyśkiemP i postanowiliśmy razem popróbować przygotować się. Pierwszy trening w G. Świętokrzyskich odbyliśmy w towarzystwie ours brun’a i Darka Rosy (miałem wtedy 360 km przebiegniętych od stycznia, a był już maj), mimo to dałem sobie jakoś radę i to mnie utwierdziło w przekonaniu, że w Bieszczadach też jakoś będzie. Do 4. czerwca byliśmy z Krzyśkiem jeszcze dwa razy w G. Św . i to tyle wspólnych przygotowań. Niestety w połowie czerwca przyplątała mi się kontuzja górnego odcinka ścięgna Achillesa i musiałem zupełnie odpuścić bieganie, po tygodniu leczenia potruchtałem i niestety po 40 minutach ból powrócił! No to koniec, czasu mało na leczenie, dystans do pokonania wyczerpujący, noga boli, a partner z drużyny zostanie na lodzie! Napisałem Krzyśkowi, co i jak. On miał nadzieję, że jednak wszystko pójdzie dobrze i wyzdrowieję. Ja z kolei postanowiłem zaleczyć nogę, jak się da najlepiej i jednak wystartować, ale tylko żeby doholować Krzyska do pierwszego przepaku w czołówce stawki, aby (zgodnie z regulaminem ) mógł zmienić drużynę (miałem już swoich cichych faworytów). W Woli Michowej, gdzie była baza zawodów , zameldowaliśmy się wieczorem w strugach deszczu, ale spotkawszy znajomych biegaczy szybko zapomnieliśmy o fatalnej pogodzie. Niektórzy upatrywali w nas faworytów, co mnie jeszcze bardziej przygnębiało i na nic zdawały się moje tłumaczenia o kontuzji, chyba dopiero na odprawie uwierzyli , że nie blefuję, bo wypytywałem się szczegółowo o sprawy związane z wycofaniem się i zmianą drużyny (Krzysiek pewnie zwątpił wtedy ostatecznie). Mimo to przygotowania do biegu kontynuowaliśmy jak gdyby nic się nie stało, załadowaliśmy towar na przepaki do samochodu Reni i Darka, którzy byli tak uprzejmi, że supportowali nas oraz Konroza z BOP-em, a z tego co wiem, to także aktywnie pomagali orgom na punktach. Do wyrek wskoczyliśmy na 3 godzinki, ale mało kto spał, o 2.30 autokar zawiózł nas na start do Komańczy. Lało jak diabli, do boju zagrzewała nas indiańska muzyka zespołu WD 40, rewelka, wszystkim się podobało, byliśmy naładowani pozytywna energią i co tam deszcz, wiatr i ciemność! Skoro tak mokro, to w ramach oszczędności założyłem buty szosowe, bo pierwsze kilometry są po szerokiej drodze a crossówki przydadzą się dalej w górach . Start o 3.28, ruszyły 53 dwuosobowe drużyny, rekord! Niestety pomyliłem się co do obuwia, bo ulewny deszcz zamienił trasę już od Prełuków w rzekę , buty nie miały w takim błocie i wodzie przyczepności, trudno mi było utrzymać równowagę zwłaszcza , że co i rusz trzeba było skakać prze potoki, kamienie, pnie z jednej strony szlaku na drugi. Biegliśmy z Krzychem obok siebie i pierwsza refleksja nie dotyczyła pogody tylko tego, że w tym roku wzrósł poziom zawodników( albo nie zdawali oni sobie sprawy z czekających ich trudów trasy), bo my mieliśmy nawet wysokie tempo, a byliśmy w trzeciej dziesiątce startujących. No i takie bieganie grupowe skończyło się zgubieniem szlaku. Niski pułap chmur, deszcz, ciemność, tłok i o pomyłkę nie trudno. Tylko przytomność Konroza dwukrotnie ratowała dużą grupę od zgubienia się (jak zwykle przy jeziorkach duszatyńskich).
Od samego startu odskoczyły dość szybko dwa zespoły i samotnie prowadziły …ale tylko do Chryszczatej, która dla mnie jest sygnałem do rozpoczęcia walki (przecież musiałem swojego partnera zostawić na przepaku z czołowymi drużynami).Szybko minęliśmy tych, co za ostro rozpoczęli, potem czołówkę i jako pierwsi wpadliśmy na przełęcz Żebrak. Noga pobolewała, ale Renia dopingowała do dalszej walki, nie mogłem odmówić no i nie zostawiłem Krzyśka. Niestety zmitrężyliśmy trochę czasu ,bo zmieniałem buty i skarpety, a na mokre i brudne nogi wciskać zmarzniętym i rękami buty (ciasno przewiązane wstępnie) nie było łatwo. Startujemy posilając się w marszu , dopadają nas wkrótce trzy minięte wcześniej zespoły (Rześnik I Mirek i Adam , Art Profi-Darek Rosa i Piotr Siepietowski i jeszcze jeden, niestety nie pamiętam kto). Szybko odskoczyliśmy na podejściu i z Art Profi atakujemy w błocie i ulewie w kierunku Cisnej. Zresztą Darek z Piotrkiem większą część trasy biegli z nami lub zaraz za nami. Teraz już nie zastanawialiśmy się nad wyborem trasy, waliliśmy po kałużach na przełaj, i tak byliśmy kompletnie przemoczeni. Drogi pozamieniały się w rzeczki, trudno podbiegać, ale zbiegać jeszcze trudniej. Po przepaku w Cisnej postanawiam jednak kontynuować bieg, jakoś mi się noga rozruszała. Pokonujemy rzeczkę po kolana w wodzie ( w zeszłym roku to się dało przeskoczyć) potem napieramy na Małe Jasło, tutaj przekonałem się, że jednak mam moc pod górę. Od tego momentu coraz częściej pojawiałem się na prowadzeniu i dyktowałem tempo (co ma swoje zalety, ale ma też i wady - przecieranie drogi przez jeżyny i i mokre krzaczory), oderwaliśmy się od Darka i Piotra. Teraz aż do Smereka biegliśmy sami. Na trzecim przepaku straciliśmy nieco czasu, najpierw sędziowie na siłę chcieli nas ugościć , ale byliśmy umówieni przecież z Naszymi nieco dalej i tam popasalismy dłużej. Ja to się tak najadłem, że ledwo szedłem (trudno się oprzeć specjałom przygotowanym przez Renię i Darka).Art Profi zbliżyli się na jakieś 30 metrów, zapowiadała się niezła walka na podejściu na Smerek i Połoninę Wetlińską. Jednak po strawieniu pokarmu odzyskaliśmy wigor i naciskaliśmy mocniej butami na błotko, zanurzyliśmy się w chmurach, widoczność kiepska i nagle wyłonił się przed nami szczyt , jak okręt –widmo z mgły na morzu . Na górze strasznie zaczęło wiać, wiatr, pewnie ze 100km/h, trzeba trzymać czapkę ( mi raz pofrunęła kilkanaście metrów w dół, znalazłem! ), przestało padać, ale i tak było mokro i ślisko, zwłaszcza na kamulcach. W miarę sprawnie pokonaliśmy Wetlińską , na szlakach pusto i nikt nie przeszkadzał w biegu, zbiegamy ostrożnie do Berehów, czas rewelacyjny, forma niezła, spokojnie się posililiśmy, pożartowaliśmy z kibicami i optymistycznie nastawieni ruszyliśmy dalej. Do mety blisko, jednak wspinaczka na Połoninę Caryńską nie należy do przyjemności, z mozołem lecz wytrwale podchodziliśmy metr po metrze, początkowo w lesie było straszne bagno i duchota, im wyżej tym większy wiatr, który podsuszył ścieżkę i przyjemnie chłodził. Mijaliśmy małe grupki turystów i dopingowaliśmy do wspinaczki, bo męczyli się okrutnie. Na górze również gwizdało niemiłosiernie, na dodatek zaczął walić grad i siekł nas po głowach. Na szczęście już coraz bliżej do mety, na zbiegu jednak wywaliłem się i zjechałem na tyłku (wyraziłem się przy tym trochę niecenzuralnie, przeprosiłem głośno!). Wpadliśmy w końcu na mostek w Ustrzykach, potem do ośrodka, gdzie jest meta, oklaski, wiwaty, medale, kamery, autografy, dziękujemy sobie z Krzyśkiem za udany bieg, dziękujemy Reni i Darkowi za pomoc i Bartkowi za doping i zdjęcia. Z czystym sumieniem udajemy się na piwo po dobrze wykonanej robocie!
P.S. Gratulacje dla wszystkich , którzy ukończyli III Bieg Rześnika, a w szczególności dla hardcorowców : Konroza i braci Celińskich oraz Kazia Magdy za słowa otuchy przed startem no i za jego III miejsce i wspaniały czas!
Dzięki , Krzychu!