Bieg Rześnika. Komańcza – Ustrzyki Górne 8 czerwca 2007
Inaczej niż w ubiegłym roku, decyzję o starcie w Biegu Rześnika podjąłem dopiero miesiąc przed startem. Zima i wiosna upłynęła mi na treningach mających doprowadzić do „złamania” 3-ech godzin w maratonie i 22-go kwietnia we Wrocławiu to się udało. Jeszcze przez tydzień po starcie, konsumując sukces, w ogóle nie myślałem o kolejnych biegach. Jednak kiedy zmęczenie ustąpiło, moje myśli zaczęły niepokojąco koncentrować się wokół zbliżającego się IV-go Biegu Rześnika, a ubiegłoroczne wspomnienia nie dawały spokoju. Kluczową kwestią związaną z tym biegiem jest jego formuła. Bieg w parach.. Miałem miesiąc na znalezienie partnera. Na początku roku Zet, po rezygnacji ubiegłorocznego partnera, pytał czy bym z nim nie pobiegł. Jednak moim priorytetem w tym czasie był maraton i nie chciałem go zwodzić, taką też dałem mu odpowiedś, zostawiając furtkę, że ostateczną decyzję podejmę po maratonie we Wrocławiu. W dniu kiedy podjąłem decyzję o starcie dowiedziałem się, że Zet już Partnera znalazł. No cóż bywa. Pozostało umieszczenie ogłoszenia na forum www.biegajznami.pl I sukces! Po kilku dniach odezwał się Szymon, członek drużyny, która w ubiegłym roku zajęła trzecie miejsce. Wyglądało na to, że szczęście mi dopisało. Umówiliśmy się na wspólny trening, ponieważ Szymon jest z Krakowa jako miejsce wybraliśmy Góry Świętokrzyskie w połowie drogi między Krakowem a Warszawą. W sobotni poranek spotkaliśmy się w Nowej Słupi i we trzech (Zet także postanowił odbyć trening) ruszyliśmy na trasę. Pod koniec treningu Szymon pechowo nabawił się kontuzji. Radość ze znalezienia partnera prysła, znalazłem się w punkcie wyjścia – start stanął pod znakiem zapytania.
Los jednak mi sprzyjał. Wojtek Starzyński, pomagający mi w treningu, przekazał mi informację, że jeden z członków klubu ENTRE.PL poszukuje partnera do startu w Biegu Rześnika. Natychmiast wysłałem e-mail i rano odebrałem odpowiedś: Rafał Sieradzki ucieszony odpowiadał pozytywnie na pytanie o wspólny bieg. Czasu wystarczyło nam na jeden wspólny trening. Dwugodzinne bieganie po pagórkach Lasku Bielańskiego. No cóż. Obaj bardzo chcieliśmy pobiec i taki drobiazg jak brak czasu na wspólne treningi nie był wstanie nas powstrzymać. Oto właśnie powstała drużyna ENTRE.pl III.
Szybko nadszedł dzień wyjazdu, czwartek, święto Bożego Ciała . Z Warszawy ruszyliśmy o 7.30 we czterech: Zet, Bartek Matczak (też uczestnik biegu), Rafał i ja. Prognoza pogody dla południowo wschodniej polski na jutro jest krótka i jednoznaczna: ciepło i bezchmurnie. Świątecznie uśpiona Polska- szybko połykamy kilometry, tylko w okolicach kościołów spotykamy zbierających się na procesje wiernych, przed jedną z nich przejeżdżamy jako ostatni samochód, aż wreszcie w Sanoku z tego powodu musimy objeżdżać centrum. Rozmowy w samochodzie koncentrują się wokół jednego tematu. ………. Bieg Rześnika (nigdy byście nie zgadli prawdaś). Wspomnienia, strategia,pogoda, obawy, plany na przyszłość. Czysta przyjemność dla biegowych maniaków. Bez kłopotów ok. 14-ej docieramy do Woli Michowej, gdzie w Latarni Wagabundy jest biuro zawodów. Baza turystyczna, żywy eksponat prosto z siermiężnych lat siedemdziesiątych (może by tak zalać pleksiglasem i zachować dla przyszłych pokoleńś), w promieniach słońca wygląda sielsko i przytulnie. Nie tak odpychająco jak w ubiegłym roku, gdy padał deszcz i było 15st.
zalać pleksiglasem i do muzeum
Zdjęcie: Grzegorz Grabowski (Wasyl)
Pomimo wczesnej pory, jest już dużo ludzi, wygrzewają się na trawie, przechadzają się wolno. Dochodzą nas strzępy rozmów nieodmiennie związanych z biegiem. Atmosfera jutrzejszego startu wisi w powietrzu. Meldujemy się w biurze zawodów, gdzie uśmiechnięci bracia Bienieccy witają każdą nowoprzybyłą drużynę, trochę formalności, nadanie numeru ( 10!) i już. Klamka zapadła.
Biuro Zawodów
Zdjęcie: DAR (Renata Gawęda, Darek Bydłos)
Do pokoju (ech ten zapach! Może by tak sprzedawać w spray-uś „ Bieszczady 75”). Dzielimy pokój ze Zbyszkiem i Jarkiem (zaprzyjaśnioną drużyną ENTRE.PL). Aby uniknąć pośpiechu od razu zabieramy się za przygotowanie worków na „przepaki” , skrupulatnie wyliczamy ile potrzebujemy batoników, płynów, gdzie umieścić rezerwowe buty, koszulki, skarpetki, po raz kolejny omawiamy strategię biegu szukając czegoś co być może wcześniej nam umknęło. Powoli z chaosu wyłaniają się cztery precyzyjnie skonstruowane zestawy na kolejne punkty odżywcze. Na koniec układamy jeszcze wszystko czego będziemy potrzebowali po przebudzeniu (pobudka o 1.45) aby w nocy nie tracić niepotrzebnie czasu. Gotowe. Do, planowanej na 21-ą, odprawy mamy mnóstwo czasu, z radością opuszczamy zapachowy wehikuł czasu i w gronie znajomych siadamy w cieniu przy stoliku nad brzegiem strumienia. Basia (Mel Wielka), jej biegowy partner Konrad, fantastyczni bracia Celińscy, Zbyszek Zawadzak i jego partner znakomity maratończyk Jarek Kostrzewski; dookoła chodzą, leżą, śpią biegacze, dojeżdżają ciągle nowi, tylko biuro zawodów pracuje na pełnych obrotach. Niektórzy wracają do pokoi żeby złapać jeszcze trochę snu (Rafał też poszedł się zdrzemnąć). Komuś nie wprowadzonemu w to co ma się wydarzyć jutro mogłoby się wydawać że to czas poobiedniej siesty. Spokój jednak jest tylko powierzchowny. W dochodzących strzępach rozmów, w zbyt głośnym, nerwowym śmiechu, zbyt gwałtownych reakcjach na przybycie nowych biegaczy czuć przedstartowe napięcie. Temat wszystkich rozmów jest tylko jeden.
Niezwykle miłe chwile mijają szybko. O 18-ej zaczyna się pasta party. Kuchnia w Latarni Wagabundy pracuje na pełnych obrotach. Korpulentna, rumiana (jak z powieści Dumas-a ) Kucharka zwija się jak w ukropie wydając przez małe okienko dziesiątki porcji makaronu z mięsem dla wygłodzonych uczestników jutrzejszego biegu (producenci makaronu widząc to zacieraliby ręce). Z Rafałem podjęliśmy decyzję, że zjemy własny makaron z oliwą. Nieśmiało staję obok makaronodajnego okienka i wykorzystując ułamek sekundy przerwy zagaduję Kucharkę, która ma już w oczach lekki obłęd, czy mogłaby ugotować dla nas makaron i jajka na mój posiłek po obudzeniu. Wybita z rytmu strzelania talerzami z makaronem, potrzebuje kilku sekund żeby zogniskować na mnie wzrok, ale kiedy to się już udaje zaskakująco łatwo i z lekkim uśmiechem natychmiast się godzi, prosząc tylko żebym pilnował czasu gotowania. Po kilku minutach z gorącej czeluści wysuwa się ręka z talerzykiem na którym leżą jajka, a po kilku kolejnych parująca micha makaronu. Nakładamy sobie ogromne porcje i napychamy się po uszy polewając go dodatkowo oliwą. Ta porcja energii ma nam zapewnić paliwo na około dziesięć godzin intensywnego wysiłku jutro.
Napchani wychodzimy przed budynek, gdzie już rozpoczyna się odprawa. Właśnie przyjechali Renata i Darek. Dzięki niewiarygodnemu splotowi ich zaangażowania i dobrej woli oraz sprzyjających okoliczności będą jutro naszym osobistym wsparciem! W ubiegłym roku z zazdrością obserwowałem jak pomagali Zbyszkowi i Krzyśkowi, a na mecie dane mi było poznać tę wspaniała parę. W tegorocznym biegu będą pomagać Zbyszkowi z Jarkiem oraz nam. Dzięki Nim drużyny ENTRE.PL (ale jak się póśniej okazało nie tylko) dysponują najlepszym profesjonalnym serwisem startowym w galaktyce! Witamy się i już zaczyna się odprawa. Od ubiegłorocznej, różni się drobnymi szczegółami, które nie zwracają mojej uwagi. Szczegóły są drobne, ale tkwiący w nich diabeł jest sporej wielkości. No cóż, na swoje usprawiedliwienie mam tylko to, że zapadał już zmierzch. Będzie o tym mowa w stosownym miejscu. W dobrych humorach około 22-ej kończy się odprawa.
W pokojach rozrabiamy napoje izotoniczne na jutro, odpowiednie nawadnianie w wysokiej temperaturze jak ma być jutro będzie bardzo ważne. Dokładamy butelki do wcześniej przygotowanych worków na przepaki i oddajemy Renacie i Darkowi. Omawiamy jeszcze raz z nimi ostatnie szczegóły logistyczne jutrzejszego dnia, zabierają także samochód, którym przyjechaliśmy, aby jutro dostarczyć go na metę. Żegnamy się (mieszkają kilkadziesiąt kilometrów stąd). Do zobaczenia na starcie! Wszystko zostało już zrobione. Nie tracąc czasu wracamy do pokoju i kładziemy się do łóżek.
zmierzch
Zdjęcie: Grzegorz Grabowski (Wasyl)
Dwa budziki nastawiamy na 1.45 . Trudno liczyć na sen, ale warto chociaż spokojnie poleżeć. Nie mogę zasnąć, słyszę przewracających się na swoich łóżkach chłopaków, z korytarza długo jeszcze dobiegają wesołe głosy dysponujących wyraśnie nadmiarem energii biegaczy. Mam wrażenie, że po chwili dzwoni budzik w moim telefonie. Okazało się, że jednak usnąłem! Jestem całkowicie przytomny. Rafał i Jarek także już są na nogach. Zbyszka natomiast nie budzą ani włączone światło, ani nasze głosy, kroki, ani nawet lekkie poruszanie za ramię. Ale sentymentów nie ma i jedno mocniejsze poruszenie wyciąga Zeta na jawę. W ciągu kilku minut z sąsiednich pokoi rozlegają się najróżniejsze dzwonki budzików. Rześnicy powstają -
"a my właśnie jemy śniadanie"
Zdjęcie: Grzegorz Grabowski (Wasyl)
Na małej przestrzeni pokoju automatycznie wykonujemy zaplanowane wieczorem czynności: stroje do biegania, zmuszamy się do jedzenia. Śniadania!ś!ś jak można nazwać posiłek o tej porześ, „lubię smak izotonika o poranku”. Kostek ogłasza, że musi napić się herbaty i w środku nocy, wydobywając spod ziemi (tak dokładnie to od Mel) grzałkę , osiąga cel. Mały zator w toalecie to ostatnia przeszkoda przed wyjściem. Szybko zbieramy rzeczy i wychodzimy w noc w stronę czekających już autokarów. Dwa wypełnione autobusy ruszają na sygnał odegrany na rogu przez właściciela Latarni. Ciemno. 20-o kilometrowa podróż upływa prawie w milczeniu, trochę nerwowych śmiechów i żartów. Jedna z drużyn dosiada się po drodze. Zamykam oczy. Kilka minut przed trzecią jesteśmy w Komańczy. Tak jak w ubiegłym roku wita nas rytm wybijany na bębnach, potęguje to dodatkowo i tak wyraśnie wyczuwalne, wiszące w powietrzu napięcie.
HR200
Zdjęcie: Grzegorz Grabowski (Wasyl)
Na horyzoncie pierwsze oznaki zbliżającego się brzasku. Na parkingu w pobliżu startu wiele samochodów uczestników biegu. Wokół nich krzątanina biegaczy, plecaki, sznurówki, czapki, kije, uniesione klapy bagażników trochę to wygląda jak bazar. W ciemnościach szukamy samochodu Renaty i Darka ale „im bardziej szukamy, tym bardziej ich nie ma”. Mają do przejechania kilkadziesiąt kilometrów także spokojnie (no może nie całkiem) czekamy. Próbuję zająć myśli truchtem, rozciąganiem, nic z tego mój umysł już biegnie. Niepewność, respekt przed dystansem, własną słabością, wszystkie obawy kumulują się w tych kilku minutach pozostających do startu. Rafał zachowuje olimpijski spokój. Sprawia wrażenie, że nic nie jest wstanie wyprowadzić go z równowagi. Dobrze to na mnie działa. 5-ęć minut przed startem na drodze widać światła samochodu, Renata i Darek! Zdążyli. Szybko oddajemy im ciepłe bluzy, które nie będą nam już potrzebne i idziemy na start. Prawie 150-ąt osób, gwar podekscytowanych głosów, nie ma już odwrotu, dla wielu uczestników to największa przygoda w życiu, wzajemne poklepywania mające dodać animuszu, zdjęcia. Senność w międzyczasie uleciała nie pozostawiając śladu. Wszystkich rozpiera energia niczym wyścigowe konie w maszynie startowej. Ostatnie słowa Braci Bienieckich do uczestników. Uścisk dłoni z Rafałem. Właściciel Latarni Wagabundy odgrywa na myśliwskim rogu sygnał, jego zakończenie oznacza start. Chaos ostatnich myśli… i już! Ruszamy. Jest 3-a 29min wschodzi słońce. W śród okrzyków i głosów bębnów rozpoczyna się IV-y Bieg Rześnika.
Błyskawicznie formuje się kilkunasto osobowa czołówka i w nieprawdopodobnym tempie znika za pierwszym zakrętem. Razem z Rafałem zaczynamy spokojnie, chociaż i tak dość szybko, ale nawet jeśli rozum podpowiada, że należałoby zwolnić nie jesteśmy wstanie. Pierwsze kilka kilometrów to bieg szeroką, kiedyś asfaltową, drogą wyprzedza nas wiele drużyn, łagodne „fałdy” nie są jednak nawet przygrywką do tego, co nas czeka. Większość ten początkowy „sprint” ciężko póśniej odpokutuje. Po około 4-5km znajdujemy się w miejscu, gdzie w tym roku zmieniony został przebieg czerwonego szlaku, którym biegnie trasa biegu. Organizatorzy pisali o tym miejscu na forum, a potem mówili na odprawie, ale już wspominałem o tym, że szczegóły są znakomitą kryjówką rogatego obywatela. Za wskazaniem znaków skręcamy z drogi ostro w lewo i w przekonaniu że to zbocza Chryszczatej zaczynamy ostre podejście. Kostek skacze niczym kozica po stromym stoku bez widocznego wysiłku. Jest niebywale mocny. Po 200-300m orientuję się, że nie ma oznakowania szlaku. Zaczynamy pokrzykiwać niepewni, czy to dobra trasa, jesteśmy w dużej grupie, 100m przed nami wąż biegaczy pnie się ostro w górę padają odpowiedzi, że to dobra trasa, wspinamy się dalej, znaków dalej nie ma, są za to wątpliwości, ale wola posuwania się naprzód jest silniejsza od rozsądku. Szeroka ścieżka zamienia się w wąską, a w końcu niknie i stajemy bezradnie na jakimś zboczu. Teraz wreszcie w pełni świadomi popełnionego błędu. Część z nas chce na przełaj poszukiwać zgubionego szlaku, my podejmujemy szybką decyzję powrotu do ostatniego znaku. Pełni goryczy wyrzucając sobie w duchu własną głupotę zbiegamy. Wreszcie jest!! Okazuje się, że po ostrym skręcie z drogi w lewo trzeba było niemal natychmiast skręcić w wąską ścieżkę w prawo biegnącą dalej równolegle do drogi (jakby ktoś poszukiwał diabła, to chętnie wskażę to miejsce pewnie tkwi tam do dzisiaj). Uff! Ulga z odnalezienia szlaku miesza się z frustracją, jak mogliśmy popełnić tak banalny błąd. Szybko przeganiamy takie myśli. Z Rafałem jesteśmy zgodni co do tego, że musimy jak najszybciej o tym zapomnieć. Nic się nie zdarzyło! Bieg dopiero się zaczyna! Wąską, w miarę płaską, leśną ścieżką dobiegamy do miejsca, gdzie rzeczywiście zaczyna się wspinaczka na Chryszczatą. W ubiegłym roku po deszczach płynący tu strumień był głęboki do połowy łydek i pokonywaliśmy go w bród. Teraz z łatwością przeskakujemy go po kamieniach zachowując suche buty. Ostro ruszamy pod górę szybko doganiając drużyny, które w międzyczasie zdążyły nas wyprzedzić. Patrzą na nas z ogromnym zdziwieniem, gdyż byli przekonani że jesteśmy daleko z przodu. Zbyszek i Kostek forsują ostre tempo i szybko znikają nam z oczu. Zwłaszcza Kostek pokonuje stromiznę bez widocznego wysiłku. Rafał i ja spoglądamy na siebie i postanawiamy trzymać się własnej, wcześniej ustalonej strategii, nie oglądając się na szybszych kumpli. Okazuje się, że takie błądzenie ma swoje dobre strony. W międzyczasie zupełnie się rozwidniło i mamy niepowtarzalną okazję obejrzeć podczas wyprzedzania mnóstwo drużyn bezpośrednio na trasie. Co prawda od czasu do czasu wraca myśl o popełnionym błędzie, ale przeganiam ją szybko, a głośno wrócimy do tego dopiero na mecie. Na szczęście nie psuje nam to humorów. Sprawnie pokonujemy ten pierwszy stromy podbieg na trasie biegu. Do Przełęczy Żebrak wyprzedamy jeszcze wiele ekip. Czuję się słabszy niż rok temu. Rafał jest w świetnym nastroju, a na zbiegach jest bardzo szybki, łatwo odskakuje mi na kilkadziesiąt metrów. Na szczęście, dla mnie, trasa składa się także z podbiegów w przeciwnym razie słaby byłby ze mnie dla niego partner. Wstaje dzień, wschodzące słońce kreuje w porannym, wilgotnym lesie wspaniałe dekoracje. Kilka razy wydaje się nam, że już zbiegamy na Przełęcz Żebrak, ale za każdym razem okazuje się, że to jeszcze nie to i przed nami wyrasta kolejna stromizna (to zresztą stały motyw tej trasy). Wreszcie wypadamy z lasu na asfaltową drogę. 2h10min. Pomimo błądzenia, zaledwie 10-ęć minut wolniej niż rok temu. Nie jest śle.
Na przepaku czekają już na nas Renata z Darkiem. Dowiadujemy się, że Zbyszek z Jarkiem byli tu zaledwie dwie minuty szybciej. Nasi „Serwisanci” błyskawicznie pomagają nam uzupełnić płyny w plecakach, batoniki. Na koniec dostajemy jeszcze bezcenny doping: miłe słowa i uśmiech. Tak pokrzepieni szybko znikamy w lesie. Jesteśmy w okolicach dziesiątego miejsca. Następny przepak jest w Cisnej. Od początku, bardzo pilnujemy regularnego picia i jedzenia. Przy takiej temperaturze jaka ma być dzisiaj ta kwestia w drugiej połowie dystansu może rozstrzygać o wszystkim. Regularnie nawzajem przypominamy sobie o tym . Utrzymujemy dobry rytm. Naprawdę strome odcinki pokonujemy szybkim marszem, poza tym biegniemy. Rafał w dalszym ciągu na zbiegach łatwo mi „odjeżdża” jest szybki, co znakomicie podnosi naszą „prędkość przelotową”. Mam poażne wątpliwości, czy dam radę taką szybkość utrzymać do końca.
Nie ma jeszcze szóstej.
Zdjęcie: DAR (Renata Gawęda, Darek Bydłos)
Przyroda dookoła jest wspaniała. Soczysta zieleń, gra promieni słonecznych w wilgotnym lesie, bajkowe polany otwierające szerszą perspektywę aż proszą się o jelenia. Orientujemy się nagle, że biegniemy już trzy godziny, a jeszcze nie ma siódmej!
Ten etap mija szybko i w zasadzie bez historii, za wyjątkiem wyprzedzenia jednej lub dwóch drużyn. Nie czuję się mocny, ale razem z Rafałem tworzymy zgraną drużynę. Wybiegamy z lasu na stok narciarski, który doprowadza nas do przepaku w Cisnej. Zajęło nam to 3h41min od startu. To zaledwie minutę wolniej niż rok temu i to pomimo straty wynikającej z błądzenia! Witają nas pogodne twarze obsługi przepaku, a przede wszystkim „nasze osobiste wsparcie”, czyli Renata i Darek. Dostajemy informację od organizatorów, że jesteśmy na szóstym miejscu, a do Zeta i Kostka tracimy 6-ść minut. Ta ostatnia wiadomość bardzo nas cieszy, bo co prawda, powiększyli nad nami przewagę, ale niezbyt dużo, a przecież widzieliśmy jak szybko się poruszali. Jak się okazuje nasza strategia pokonywania dystansu daje niezły efekt.
Nasz Fantastyczny Serwis zajmuje się nami z niebywałą troską. Darek zwija się jak w ukropie, Renata smaruje nas kremem przeciwsłonecznym, gdyż mimo wczesnej pory nieśle już zaczyna przygrzewać. Błyskawicznie otrzymujemy wszystko czego potrzebujemy na kolejnym etapie, na koniec najważniejsze: Ciepłe słowa oraz uśmiechy i w drogę.
Niektórzy mówią, że dopiero od tego miejsca zaczyna się prawdziwy Bieg Rześnika, przed nami bowiem wspinaczka na Małe Jasło. Kilkaset metrów biegniemy przez Cisną, potem przez mostek kolejki wąskotorowej i za znakami szlaku zapadamy w las. Jeszcze dość łagodnie, ale to tylko chwilowo. Zaczyna być naprawdę stromo. Jednak radzimy sobie z tym całkiem nieśle. Bez chwili przerwy, systematycznie zdobywamy wysokość, ciężkie oddechy, ręce pomagają kolanom prostować się, krople potu spadające z daszka czapki łączą się niemal w strumyczek, jednak wygrywamy. Małe Jasło pokonane! Teraz szybkim biegiem pokonujemy trawersy (Rafał ciągnie jak szatan) i wspinaczka na Jasło w dół i za kilkanaście minut dla odmiany w górę na szczyt Feryczatejś Nie do końca jesteśmy tego pewni i kiedy zaczynają się strome zbiegi my jeszcze spodziewamy się kolejnego szczytu. Ale nie, stromizna rośnie i gwałtownie tracimy wysokość. Kolana i mięśnie czworogłowe aż jęczą przy każdym kroku. Łatwiej było piąć się ostro w górę. Kamienista, stroma ścieżka, miejscami zagrodzona przez zwalone drzewo wymaga od nas pełnej koncentracji. Od czasu do czasu któremuś z nas z ust wyrywa się krótki, soczysty opis miejsca, w którym jesteśmy. Nagle kamień na którym wylądowała w wykroku moja prawa noga zachowuje się jak kula i na stromym zboczu przez chwilę jadę jak na rolkach. Stopa zjeżdża z kamienia i całym ciężarem, powiększonym przez prędkość jaką mamy na tej stromiśnie uderzam piętą w kamień poniżej. Zablokowana w kolanie noga nie amortyzuje uderzenia i mój kręgosłup w odcinku lędświowym skraca się gwałtownie. Mam wrażenie, że słyszę odgłos uderzających o siebie kręgów. Ostry ból. Błyskawica w głowie: to koniec biegu! Powstrzymuję okrzyk do Rafała. Nie! Ból ustępuje. Biegnę dalej. Czuję dziwne odrętwienie pleców ale mogę biec! Uff.
Ten ostry zbieg dał nam się mocno we znaki. Oby do Smereka. Nareszcie szlak się wypłaszcza i wypadamy z lasu na drogę. Chwila zawahania, w którą stronę mamy biec. Decydujemy, że w lewo i po kilkudziesięciu metrach odnajdujemy znak czerwonego szlaku. Cały czas pamiętamy o piciu i jedzeniu. Powoli zaczynamy mieć już dosyć smaku płynu izotonicznego z batonikiem. Brr! Kto to wymyśliłś Kilka minut biegniemy drogą i skręcamy w prawo do lasu. Wypadamy na polanę, pamięć podpowiada mi, że przepak jest tuż tuż. Jednak kolejne zakręty szlaku przynoszą rozczarowanie. Po pięćdziesięciu kilometrach nagle zaczyna robić mi ogromną różnice, czy do przepaku jest kilometr czy dwa. Jeszcze jeden zakręt, długa prosta (na szczęście ciągle lekko z górki) i ……. na naszej drodze wyrasta ogromna ciężarówka do przewozu drewna, operator manewruje właśnie kolejnym ogromnym pniem. Z respektem omijamy ją łąką z lewej strony. Jeszcze kilkaset metrów i jesteśmy na punkcie odżywczym. Minęło 6-ść godzin. To dokładnie tak jak rok temu. Jesteśmy witani pozdrowieniami i uśmiechami. Dostajemy się w zbawcze ręce naszych Przyjaciół. Od Renaty i Darka Dowiadujemy się, że Zbyszek i Jarek wybiegli niedawno. Dobrze! Wygląda na to, że zbytnio nie tracimy do nich dystansu. Oprócz zbawczych rąk czekają tu na nas przygotowane tymi rękami bułki z dżemem! Nareszcie jakiś normalny smak! Obiecuję sobie solennie, że od jutra będę się żywił wyłącznie bułkami z dżemem. Postanawiamy też rozcieńczyć izotonik. W rosnącej temperaturze stężenie izotoniczne staje się nie do zniesienia. Po niewielu minutach, bezcenne uśmiechy i ciepłe słowa naszego „wsparcia” ekspediują nas na IV-y najtrudniejszy etap biegu. Przed nami wspinaczka na Smerek.
Biegniemy teraz asfaltową drogą. Dziwnie jest czuć pod stopami stabilne podłoże. Rafał wyraśnie ma ochotę przyspieszyć, jego przyzwyczajone do ścigania nogi niosą go lekko mimo że mamy za sobą już 50-t kilometrów. Po ok. 3-ch kilometrach skręcamy z asfaltu w las i przez most biegniemy do wejścia do Bieszczadzkiego Parku Narodowego. Bileter notuje nasz numer i kieruje we właściwą stronę. Pisałem wcześniej, że niektórzy lokują prawdziwy początek Biegu Rześnie u stóp Jasła. Inni przenoszą go aż do stóp Smereka. Faktem jest, że podejście na Smerek to największe przewyższenie ma trasie. Nie wahamy się ani chwili i zaczynamy wspinaczkę. Miarowo, jak automaty poruszamy się w górę. Pijeszś Pamiętasz o jedzeniuś Wzajemnie pilnujemy swojego nawadniania i odżywiania. Jest już naprawdę ciepło, dochodzi 10-ta. Na tym odcinku spotykamy pierwszych turystów, mijamy ich pod górę niczym pociąg pośpieszny wymieniamy pozdrowienia, rzucone w pośpiechu pytania o trasę naszego biegu, odpowiedś wywołuje niedowierzanie i życzliwe komentarze. W ubiegłym roku biegnąc z Piotrkiem mieliśmy tu poważne kłopoty. Teraz idzie nam naprawdę dobrze. Bez chwili przerwy szybko pokonujemy strome i kamieniste zbocza góry. Trawers, bieg, stromizna marsz, sztywniejące nogi zmuszamy do wysiłku. Nagrodę stanowią cudowne widoki rozpościerające się dokoła przy wyjściu z lasu. Górskie siodło, przełączka. Ścieżka staje się niewidoczna pośród łopianów i traw sięgających kolan. Nogi intuicyjnie odszukują ścieżkę pod tym dywanem zieleni, i znowu w las: stromo, kamieniście, mam wrażenie, że niemal pionowo, drogę tarasują drzewa zwalone na ścieżkę . W milczeniu, niczym automaty przemy do góry. Nareszcie wychodzimy ponad linię lasu i tu zapierająca dech w piersiach panorama . W każdym kierunku rozpościera się zapierający dech widok po horyzont, a lekko zamglone powietrze nadaje mu bajkowego charakteru. Piękny jesteś świecie. Wąska ścieżka prowadzi nas poprzez bieszczadzką łąkę do szczytowego kopca Smereka. I tu niespodzianka. Wysoko w górze dostrzegamy widoczną z daleka pomarańczową koszulkę Kostka, a kilkanaście metrów przed nim ciemną sylwetkę Zbyszka. Dystans który nas dzieli nie jest zbyt duży jednak jest to niezwykle stromy odcinek. Trudno zatem ocenić ile czasu zajmie nam znalezienie się na szczycie. Wymieniamy między sobą uwagi i zgodnie ustalamy, że bliskość Zeta i Kostka nic nie zmienia w naszej strategii. Nie przyspieszamy. Nie zamierzamy gonić naszych kolegów. Na swojej drodze spotykamy coraz więcej turystów, jest ich jednak mniej niż się spodziewaliśmy. W oczekiwaniu „pociągów” na szlaku przygotowaliśmy sobie gwizdek mający ułatwiać nam ich wymijanie. Póki co pozostaje w plecaku. Zaczynamy ostatni odcinek wspinaczki na szczyt. Bardzo stroma, kamienista ścieżka, las nie osłania nas przed słońcem . Ciężko. Nawet bardzo. Jednak idziemy, napieramy, posuwamy się wolno, mozolnie, ale nieustannie, bez jednej przerwy. Jeszcze trochę i jest! Szczyt! Pokonaliśmy ten najtrudniejszy: Smerek. Ściskamy sobie z Rafałem ręce, ten gest bardzo nas mobilizuje. Teraz trochę łatwiejszego terenu w stronę Osadzkiego Wierchu. Trochę turystów, turystek zażywających przy szlaku słonecznej kąpieli. Słońce mocno operuje, ale nieoczekiwanie czujemy podmuchy wiatru łagodzące upał. Chwilami nieliczne chmury przysłaniają słońce i robi się tak jakby ktoś włączył klimatyzację. Biegniemy. Nagle pod szczytem dostrzegam dwie sylwetki biegaczy (ś) w jasnych strojach, a może to po prostu turyściś Nie mam pewności. Nie dostrzegam Zeta i Kostka najwyraśniej poruszają się bardzo szybko. Zaczynamy ostre podejście, jednak po Jaśle i Smereku nic nie jest już dla nas grośne. Pokonujemy trudny teren pewnie i szybko. Równo zdobywamy wysokość. Osiągamy wierzchołek i bez chwili wahania przyspieszamy. Biegniemy. Jest z góry. Kilkaset metrów przed nami dostrzegamy nagle drużynę. Teraz mamy już pewność że to inni uczestnicy biegu. Zbyszek i Jarek już musieli ich wyprzedzić, bo w ogóle ich nie widać .Jasne stroje wolno posuwają się naprzód. Biegniemy, zbliżamy się w dużym tempie. Na niewielkim podbiegu doganiamy drużynę MAXIM TEAM. Chwilę biegniemy razem i kolejnym niewielkim podbiegu mijamy ich pozdrawiając. Widać już Chatkę Puchatka. Dach tego znanego schroniska pojawia się i znika w rytm ukształtowania terenu. Nie oglądamy się za siebie także nie kontrolujemy czy wyprzedzona drużyna biegnie za nami. Robimy swoje. Jest schronisko! Przebiegamy przez środek pikniku wokół budynku. Uprzedzeni widokiem poprzednich ekip turyści nie są już bardzo zdziwieni jednak patrzą na nas trochę jak na przybyszów z innego wszechświata. Biegniemy. Nawet dość szybko, początkowo stromy i kamienisty, trudny technicznie szlak przechodzi w stosunkowo płaską i komfortową ścieżkę. Chwilami mam wrażenie jakbym biegł po sprężystej miękkiej gumowej nawierzchni. Może to złudzenie po długim kamienistym odcinku. Nieważne. Biegnie się wspaniale. Pomaga też świadomość, że do Brzegów Górnych już tylko w dół. Zbliżamy się do linii lasu i nagle jeden z turystów mówi, że poprzedzająca nas drużyna jest zaledwie dwieście metrów przed nami! Czyżby to ENTRE Iś To chyba niemożliwe, przecież nie było ich widać na połoninie. Może to któraś z poprzedzających ich par ma kłopoty i musiała zwolnić. Nie zaprzątamy sobie tym głowy, wpadamy do lasu i zaczyna się niezwykle stromy zbieg. Skaczemy po kamieniach, turyści zachowują się znakomicie ustępując nam miejsca, także nie musimy oto prosić. Polana, sto metrów w miarę płasko i znowu do lasu i ostro w dół. W tym miejscu nagle dostrzegamy jaskrawo pomarańczową koszulkę Jarka. Kostek z wyraśnym trudem z pomocą poręczy pokonuje stromiznę usianą kamiennymi stopniami. Jesteśmy już obok niego. Mówi, że ma kłopoty z bólem mięśni czworogłowych. Ten fragment trasy nie daje ani chwili wytchnienia udom. Za chwilę spotykamy Zbyszka, wydaje się, że jest w lepszej formie niż Jarek, bieg ma jednak formułę drużynową i ważna jest kondycja pary biegaczy. Wymieniamy kilka uwag i biegniemy dalej. Nawet najdłuższe zbocze kiedyś się kończy i my także wybiegamy z lasu i pokonujemy ostatni stosunkowo łagodny odcinek do ostatniego przepaku w Brzegach Górnych. Osiągamy go po 8h i 21min, to prawie 20-a minut szybciej niż w ubiegłym roku! Bardzo podnosi nas to na duchu.
Najwyższa pora w tym miejscu wspomnieć o jednej ważnej osobie, którą spotykaliśmy na każdym przepaku. Wasyl, fotograf www.maratonczyk.pl robi mnóstwo zdjęć na punktach odżywczych, a także podchodząc w górę szlaku. Będą bezcenne, kiedy wrócimy do domu.
W Brzegach Górach ręce naszych cudownych Przyjaciół Renaty i Darka mają moc wskrzeszania z martwych (Bracia Celińscy bez żadnej przenośni odczuli to na własnej skórze). I nam także udziela się ich dobra energia, wydaje się, że mają jej niewyczerpane zapasy. Czym zasłużyliśmy sobie na takie wsparcieś! Odrzucamy pokusę zabrania tym razem tylko niewielkiej ilości płynu. Mimo, że ostatni etap jest najkrótszy napełniamy nasze worki „pod korek”. Zjadamy dopingującą bułkę z dżemem. Zabieramy batoniki na trasę.
Dowiadujemy się , że Bracia Celińscy utrzymują szaleńcze tempo, ale w Brzegach wyglądali na skrajnie wyczerpanych i najprawdopodobniej nie dobiegną na pierwszym miejscu, gdyż druga drużyna robiła znakomite wrażenie. Cholera. (Renata i Darek wyraśnie nie doceniają swoich regeneracyjnych właściwości.) My jesteśmy na 4-m miejscu!
Na ostatniej prostej do przepaku pojawia się Zbyszek. My w tym samym momencie ruszamy do podejścia na Połoninę Caryńską. Dwieście metrów asfaltu i schodami zaczynamy wspinaczkę. Zmęczenie daje się nam już bardzo mocno we znaki. Sztywne i obolałe nogi z trudem dają się przestawiać. Korzenie, kamienie, błoto, stromizna, turyści, drzewa otoczenie zlewają się w jedno. Krok za krokiem wygrywamy walkę ze słabością. Jakieś drewniane mostki, jakieś strumienie. Do przodu, do przodu. Wychodzimy z lasu. Jest gorąco. Stromo. Do przodu popycha nas tylko świadomość, że to ostatnie naprawdę strome podejście w tym biegu. Chcemy walczyć o „złamanie” 10-u godzin. Jeśli utrzymamy tempo może nam się udać. Głośno dziękujemy chmurom na chwile zasłaniających ostro operujące słońce. Mamy świadomość, że już naprawdę niedaleko. Łatwo wyprzedzamy turystów wędrujących w tym samym kierunku mimo tego, że ze zmęczenia zdecydowanie zwolniliśmy. Już niedaleko. Ta świadomość zaczyna przeszkadzać, powoduje, że oczekuję końca podejścia za każdym najbliższym pagórkiem. Staram się wyrzucić z głowy takie myśli. Oddech, praca rąk, równy rytm. Jesteśmy na szczycie Caryńskiej! Gratulujemy sobie jakbyśmy już byli na mecie. Teraz jeszcze kamienista ścieżka na połoninie i zbieg do Ustrzyk. Biegniemy, skupieni na wyszukiwaniu optymalnej drogi pośród kamieni, żeby tylko zmęczenie i głupi błąd nie zniweczyły naszego wysiłku. Znowu, jak na Wetlińskiej, na wolnych od kamieni odcinkach mam wrażenie biegania po sprężystym podłożu. Cudowny odpoczynek dla nóg i nieoczekiwane, po tylu godzinach, uczucie lekkości. Jesteśmy już na zboczu na którego skraju widać las! Teraz tylko w dół! Rafał pyta mijanych turystów jak długo podchodzą z Ustrzykś Padają odpowiedzi :godzinę, czterdzieści minut, jesteśmy już bardzo blisko celu. Las, stromizna, kamienne stopnie, przy zbieganiu korzystamy z poręczy. Turyści widząc nas spadających z góry przytomnie ustępują miejsca i pozdrawiają. Stromo. Zdecydowanie wolę już podbiegać! Kończy się największa, usiana kamieniami stromizna. Rafał zdecydowanie przyśpiesza, zachował wyraśnie więcej siły, a bliskość mety go uskrzydla. Ja biegnę, ale zdecydowanie wolniej, mocno czuję każdy krok, staram się nadążyć. Kolejne zakręty szlaku obiecują koniec i za każdym czeka rozczarowanie. Jeszcze nie, kolejny ostry zbieg, i jeszcze jeden. Połamane drewniane kładki, mostek i nareszcie wypłaszczenie. Wiem, że już tylko kilka minut, ale kolejny dość łagodny zbieg witam z jękiem. Rafał frunie. Widzę metę! Krzyczy nagle! To dodaje mi sił i doganiam go. Wbiegamy na wąski mostek prowadzący nas do mety, i tu omijamy ostatnie niebezpieczeństwo na trasie. Na środku mostka spotykamy parę turystów z bulterierem. Bez kagańca! Kiedy przeciskamy się obok ocierając się na wąskim mostku o jego pysk mimo zmęczenia skóra cierpnie nam na plecach. Uff. Za mostkiem chwytamy się za uniesione ręce, fala radości niesie nas do mety. Udało się! Koniec. Czy biegliśmy prawie dziesięć godzin tylko dla tej chwiliś To teraz nieważne. Radość wypełnia nas całkowicie. Bracia Bienieccy zawieszają na naszych szyjach piękne gliniane medale, szczerze cieszą się razem z nami. Padamy sobie z Rafałem w objęcia. 9h47min02s. 23-y minuty szybciej niż rok temu pomimo błądzenia na początku! Czwarte miejsce.
Drużynowa formuła biegu jest trudnym sprawdzianem charakterów. W najtrudniejszych chwilach biegu zdaliśmy ten egzamin. Jesteśmy drużyną!
Czekają już na nas Renata z Darkiem. Nasze Osobiste Rześnickie Wsparcie, oraz prywatny Generator Wskrzeszeń . To do nich biegliśmy na kolejnych etapach. Ich pozytywna energia ekspediowała nas na trasę, a te bułki z dżemem!!!. DZIęKUJEMY!!. Podchodzi do nas jeden z Braci Celińskich i gratuluje nam wyniku szybko pytamy o ich losy. Wygrali!!!!! Ożywieni przez G.W. odzyskali siły i wytrzymali mordercze tempo. Ich czas to 9h02min48s. Niebywałe. Na każdym z przepaków rozmawialiśmy o ich fantastycznym biegu i obawialiśmy się o ich zapas sił. Brawo!!!
Witamy się i gratulujemy innym obecnym już na mecie drużynom. Fantastyczne chwile spontanicznej niczym niezmąconej radości.
Odwiedzamy „biuro prasowe”, gdzie Renata z Darkiem na stronach serwisu www.biegajznami.pl piszą na żywo relacje z mety. Okazuje się, że robili to także w czasie całej imprezy!
Na mecie grają bębny (te same co na starcie), my zasiadamy na długo przy jednym ze stolików pod parasolem. Będziemy jeszcze długo witać oklaskami przybiegające drużyny. Niedługo za nami przybiegają Jarek i Zbyszek . Brawa i wzajemne gratulacje, uściski i radość. Wymieniając się uwagami z trasy zajadamy się naleśnikami. Na metę dociera Bartek Matczak (towarzysz naszej podróży z Warszawy) ze swoim partnerem Pawłem! Szczęśliwi i uśmiechnięci. Paweł wyraśnie nie syty wysiłku natychmiast zaczyna poszukiwanie chętnych do dalszego biegu. Formuje się trzyosobowa grupa i rusza na Tarnicę! Twardziele !
GOPR przywozi na metę jednego z uczestników biegu, który zasłabł przy podejściu na Jasło (chyba nie do końca był pewny). Siada obok nas i długo jeszcze ma lekko nieobecne spojrzenie. Jego partner przez telefon zawiadomił organizatorów (za swoje zachowanie słusznie dostał specjalny puchar), a Ci GOPR. Pomoc zjawiła się błyskawicznie, a to zdarzenie utwierdziło organizatorów, że drużynowa formuła biegu zapewnia zawodnikom bezpieczeństwo na trasie.
Ostatnie drużyny docierają około 19-ej. Witane gorącymi oklaskami zjawiają się bezpośrednio na uroczystości zakończenia biegu. Razem z nimi zjawiają się też Giganci z Tarnicy!
Szczęście, malujące się na twarzach zawodników którzy przybiegli po16-u godzinach od startu, nie różni się niczym od radości tych stających na podium. To w bieganiu jest najpiękniejsze.
Ceremonia dekoracji we wspaniałej bieszczadzkiej scenerii dobiega końca. Oprócz kosmicznych Braci Celińskich którzy nieprawdopodobnie wyśrubowali wynik, największe brawa zbiera Mel, która w parze z Konradem poprawiła najlepszy dotychczasowy rezultat kobiety o godzinę!! Brawo Basiu!!!
rozdanie dyplomów ENTRE.PL
ENTRE.PL III
THE BIG BRTATHERS
czapki z głów!
Zdjęcia powyżej: DAR (Renata Gawęda, Darek Bydłos)
IV-y Bieg Rześnika dobiegł końca. Bez wątpienia z większością uczestników spotkamy się za rok. Siła przyciągania bieszczadzkiego szlaku jest nieodparta. Bracia Bienieccy, organizatorzy imprezy odgrażają, się że w V-ej edycji też wystartują.