Konkurs na esej - prace laureatówPrzedstawiamy prace laureatów konkursu na esej "Niemożliwe nie istnieje".
Autor: Magdalena Czechoska "Niemożliwe nie istnieje"
Wbrew pozorom, za każdą granicą pozornej wytrzymałości funkcjonuje ta, której mechanizmy uruchamiamy siłą własnych imaginacji. Tak - gra wyobrażeń, którą można podciągnąć pod manipulację zachowaniami umysłu. Bo kiedy wszystkie środki zawodzą - co pozostajeś
Jak skutecznie oszukiwać fizyczną niemożność, jeśli nie "myślokształtem" właśnieś
Jak racjonalizować stan rzeczy i nie poddawać się, kiedy fakty zdają się definitywnie przesądzać o naszych niemożnościach i co najgorsze - skazują nas na nieuchronną porażkęś
Niemożliwe nie istnieje. To tylko wewnętrzne przekonania i cały natłok usystematyzowanych czynności - to opinie i schematy, to narzucane funkcje społecznego przekazu, to fobie i czające się wszędzie demony życia codziennego. To lenistwo, brak wiary, to bagaże doświadczeń, to niepewność jutra, to odwieczne balansowania na pograniczu fikcji i prawdy. Wszystko jest dobre, żeby się na "to" powołać, usprawiedliwiać przed samym sobą - aby tylko nie walczyć.
Można by dywagować - podejmować próby dogłębnej analizy rzeczy - tylko po coś Przecież dobrze to wiemy - drzemią w nas nieograniczone możliwości - i nie bez kozery ktoś powiedział "co nas nie zabije - to nas wzmocni". Jesteśmy strzałą napędzaną wiatrem, muzyką ciszy, wiatrem we włosach, skrzydłami aniołów, siłą.
Niemożliwe nie istnieje. Wiem to po sobie. Dwa lata temu ogarnięta wizją nagłej śmierci - spowodowanej zakrzepowym zapaleniem żył głębokich - spisałam się na straty. 6 miesięcy fizycznej bezczynności, potęgowanej psychiczną degradacją na tle sytuacyjnym. Diagnostyka lekarska - w wyniku której dzisiaj powinnam popijać herbatkę z resztą rencistów, w jakimś przytulnym ośrodku uzdrowiskowym. A ja - na przekór podejmowałam walkę z fizycznymi słabościami - nadaj ją podejmuję. I choć czają się wszędzie fobie i lęki - i wisi nade mną piętno "nawrotów" różnych schorzeń - to siłą myśli pokonuję kolejne kilometry, żeby się uwolnić, żeby udowodnić przed samą sobą fakt, iż wszystko leży w zasięgu naszych rąk. Wystarczy tylko mocno chcieć i głęboko wierzyć.
Niemożliwe nie istnieje. Stwierdzam to z całą odpowiedzialnością. To moje pierwsze 6 km na "profesjonalnych" wyścigach. Czas marny - 33 minuty, ale satysfakcja ogromna i nadzieja na diametralne zmiany.
-----------------------------------------------------------------------------------------------------------
Autor: Karolina Szerląg "Niemożliwe nie istnieje''
Biorąc pod uwagę mój flegmatyczny temperament oraz dość postawną sylwetkę, trudno jest uwierzyć, że ja - przodowniczka lasagne i wielki śpioch - biegam na długie dystanse. I to codziennie. Codziennie rozprawiam się z gąszczem sznurowadeł, pozostawionych po ostatniej przebieżce w nienaruszonej formie, pominiętych w procesie etapowego zdejmowania odzieży. Codziennie witam się z dobrze znaną trasą - powierniczką moich refleksji, wątpliwości i kolejnych kroków.
*******
Moją pasją od wczesnych lat dzieciństwa były konie. Trudno się dziwić - kilometr od domu jest stadnina, w której nauczyłam się jeśdzić konno, a potem za pracę i pomoc przy koniach mogłam za darmo cieszyć się ze świata z perspektywy końskiego grzbietu. Rodzice pochwalali rozwijające hobby i doświadczenia, jakie zdobywałam w stajni, lecz nie mogli się pogodzić z tym, że jeśdziectwo to taki nieprzewidywalny i niebezpieczny sport. Czego miałabym się bać, dosiadając dobrze mi znanych rumaków, i to jeszcze w całym niezbędnym strojuś
W pewną sierpniową niedzielę spadłam z konia. Straciłam chwilowo pamięć i wielkim szokiem było dla mnie znalezienie się w szpitalu. Niewygodne łóżko i dziwne rurki, do których byłam podczepiona, wkrótce przypomniały mi powód dla którego tu jestem. Diagnoza - wstrząśnienie mózgu i poważna kontuzja kolana. Operacja. Nerwowe twarze rodziców przyglądające mi się w szpitalnej sali mówiły jedno - koniec z końmi. I moja jeśdziecka przygoda zakończyła się, tak jak się rozpoczęła. W pewną sierpniową niedzielę. Wyrokiem, który nadszedł wbrew pozorom optymistycznej dla mnie chwili wyjścia ze szpitala był kwartał poruszania się na wózku. I zakaz jazdy konnej ze względu na kolano. Ba, nigdy więcej roweru, rolek, nart i wszystkiego innego, o czym mogłam marzyć po długim unieruchomieniu w wózku inwalidzkim. Nauczanie indywidualne w domu wyssało ze mnie resztę soków energii z jaką zwykle rozpoczynałam rok szkolny, a rutynowa rehabilitacja była ciągłym zmaganiem się rehabilitantki z moją niechęcią i brakiem współpracy. Morderczy kwartał minął i stawiałam pierwsze kroki o kulach.
Potem były coraz sprawniejsze kroki i dwa lata siedzenia na ławeczce na zajęciach wychowania fizycznego. Nie przeszkadzało mi to, WF ówcześnie traktowałam jako zło konieczne.
W liceum rodzice, widząc mój rosnący obwód w talii i niechęć do ruchu postanowili, że będę uczestniczyć w zajęciach wf-u, ze względu na wcześniejszą kontuzję - tylko w lekkich ćwiczeniach i niewymagających zadziwiającej szybkości grach. W kwietniu, kiedy nauczyciele zaczęli wyganiać nas na boisko, ,,bo świeże powietrze i ładna pogoda'', zaczął się sezon biegowy. Tak przynajmniej uznała nasza wuefistka, notując w swoim kajecie, że zaraz pobiegniemy na 1000 m. Ja - wiecznie nieobecna i niezorganizowana - zamiast zostać i obserwować trudy dobiegnięcia do mety reszty klasy, pobiegłam z nimi. Długość dystansu nie była mi znana, bo przecież tak dawno nie obcowałam z jakimikolwiek trasami. Start. W umiarkowanym truchcie kolano nawet nie dawało znaku swojego dawnego przeżycia. A determinacja patrzących na nas chłopców z klas maturalnych sprawiła, że na końcu przyspieszyłam. W efekcie byłam trzecia. Niestety, nauczycielka nie podzielała mojego entuzjazmu, który nie dawał się ukryć pod maską potu i ciężkiego oddechu. Gadka o odpowiedzialności, zdrowiu i karności. Potem stwierdziła, że swoją drogą to ciekawe, ,,żeby taki obibok, który się prawie nie rusza, tak szybko przebiegł''.
To mi dało do myślenia. I działania. Nie zważając na manifesty lekarza i rodziców czasami biegałam do lasu. Potem na biegach organizowanych przez jakieś stowarzyszenia biegaczy. W konspiracji zapisałam się na zawody, 1000 metrów. Zainwestowałam w oddychające spodnie do biegania i mimo mojego ubolewania nad codziennym rannym wstawaniem - biegałam. 3000, 5000, 7000 metrów. W zimie wszechobecny chłód i nieprzyjemny mrok zmuszał mnie do szybszego pokonywania dystansu. Wreszcie na rekreacyjnych biegach wraz z innymi zapaleńcami joggingu zauważył mnie trener lekkiej atletyki. I zaproponował współpracę.
Na mistrzostwach województwa juniorów byłam czwarta. Zasięg podium mnie nie objął, ale nie poddałam się. Koledzy zaczęli mnie nazywać Forrest Gump, bo tak jak u niego mój talent do biegania jakby pojawił się wraz z urazem nóg. Biorąc pod uwagę mój przeszły zastój w jakimkolwiek sporcie i niedawno rozpoczęte treningi, trener jest pod wrażeniem. Rodzice niby krzyczą że nie powinnam bo się doigram i już w ogóle nie będę mogła chodzić. Ale widzę ich nadzieję i dumę w oczach kiedy wracam do domu i pytają ,,która byłaśś''
********
Moje półki nie uginają się pod ciężarem pucharów, medale nie zdobią każdej ściany. Moja joggingowa bluza nie jest stworzona za pomocą kosmicznej technologii, ale czy patrząc na mnie nie nasuwa Ci się myśl, że ,,niemożliwe nie istnieje''ś
Podczas ostatniej przebieżki postanowiłam odwiedzić dobrze mi znaną stadninę. Moja koleżanka, rozlewająca właśnie wodę koniom, popatrzyła ze zdziwieniem na mój nazbyt sportowy strój i szybki chód.
- Wiesz, myślałam, że już się tu nie pojawisz.
- Ja też.
---------------------------------------------------------------------------------------------------------
Autor: Magdalena Irzyk "Niemożliwe nie istnieje''
Moja opowieść dotyczy osoby przypadkowo spotkanej lata temu na olimpiadzie województwa śląskiego. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, jak los przeplecie nasze lata dojrzewania. Zawody dziewcząt zebrały najlepszych młodych sportowców na jednym stadionie. Pchnięcie kuli, skok w dal, bieg na 100 metrow... z zainteresowaniem przyglądałam się innym zawodniczkom startującym w innych dyscyplinach niż ja, do mnie należało przebiegnięcie 300 metrów. Ale zanim do tego doszlo, miałam okazję poznać innych uczestnikow. Sposób ich rozgrzewki, rozmowy z opiekunami, niektórych już z pierwszymi trenerami. Wzrok mój przyciagnęło stanowisko do startów na 100 metrów. Właśnie za chwilę miała wystartować moja koleżanka. Szaleństwo, trzeba pokibicowac, przecież to biegnie jedna z nas. Ola, Ola, Ola - brzmiały nasze okrzyki. Moja rówieśniczka szykowała się do startu. Przez megafon usłyszeliśmy, że gościem naszym jest młoda biegaczka ze szkoły sportowej Ula, która pobiegnie poza kategorią. Wtedy te słowa brzmiały tylko jako tło naszych okrzyków. A my nadal swoje Ola, Ola, Ola!!!
Gotowi.... do biegu.... start! I ruszyły. Różnice w biegu dało się poznać już na starcie. Ale, o ile na początku liczyła się tylko nasza koleżanka, o tyle wzrok wszystkich zgromadzonych spoczął na tajemniczej Uli. To co wtedy zrobiła było po prostu niesamowite. Wybiła się od najlepszej z najlepszych zawodniczek na kilka metrów do przodu. To było coś niesamowitego... jasne, zdarza się. Ale nie w tak równej stawce, nie wśród najlepszych, mając ledwie kilkanaście lat. A jednak Ula pokazała klasę i wskazała, że bycie najlepszym wśród swoich jest czymś miłym, ale nie należy na tym poprzestawać, bo gdzieś indziej mogą być lepsi. Zawody minęły, a my wzięliśmy się do roboty. Kolejne treningi, kolejne godziny spędzone na bieżni. Tak minęła pierwsza szkoła z bieganiem w tle.
Nowa szkoła, nowe obowiązki. Inni nauczyciele, inne zasady bycia wysyłanym na olimpiadę i ... Ula. Tak właśnie, wybierając techniczną szkołę, gdzie w sumie dostało się 15 dziewczyn, wśród nich znalazła się ona. Tajemnicza biegaczka spotkana podczas mojej pierwszej olimpiady. Jakaż ona sympatyczna. Szczuplutka, niewysoka osoba o czarnych krótkich włosach, całkowicie nie przypominała tej skupionej wtedy przed biegiem osoby. Jako że dziewcząt w szkole było niewiele, spędzałyśmy czas razem. Razem odnosiłyśmy zwycięstwa i razem ponosiłyśmy porażki, a Ula pięła się po szczeblach sportowej kariery, aż do osiągnięcia vice mistrzostwa Polski juniorów. Było pięknie, ale do pewnego dnia. Spotkałam ją na korytarzu zalaną łzami i pędzacą gdzieś się schować. Szok, ta radosna zawsze dziewczyna potrzebowała najwidoczniej pomocy. Ale co mogło się staćś
Już samo rozpoczęcie wyjaśnień od słowa lekarz nadawało, dla mnie, tej wypowiedzi nieco ciemniejszy charakter. Jej szczupła sylwetka wcale nie pomagała w treningach. Ale jak można przytyć biegając 20 kilometrów dziennie. - No, ale co się stało, Ulu - pytałyśmy, nie naciskając jednak za bardzo. - Lekarz powiedział, że nie będę mogła już biegać, mam z tym skończyć dla mojego zdrowia. Moje kości… przerwała, nie była w stanie mówić. Cała zalana łzami próbowała dalej wykrztusić słowa. - Moje kości nie mają wystarczającej ochrony, jeśli nie przestanę biegać, być może przestanę chodzić. To niemożliwe! - rwały się z nas okrzyki w proteście wobec tego, co usłyszałyśmy. - Muszę przyznać, że należę do grona tych młodych sportowców, którym się nie udało. Cztery lata w kadrze szkoły, znakomite wyniki i badanie serca. Niekształtna zastawka, migotanie, słowa lekarza brzmiały jak WYROK ! Wiedziałam, że to już koniec, że podium już nigdy nie będzie. To, co ja przeżyłam po zmianie szkoły i co mnie tak bolało, teraz dopadło Ulę, naszą drogą utalentowaną Ulę. Jej przeżycia błyskawicznie przypomniały mi, co ja wtedy czułam. Wiedziałam, że nie ma na to lekarstwa, wyroki lekarzy są niepodważalne, najpierw liczy się zdrowie. Ale może jednak...
Mijały dni, tygodnie. Ula nie zrezygnowała całkowicie z biegania. Po tylu latach po prostu się nie da. Jednak trener zmienił intensywność i ilość treningów. Każda dodatkowa minuta, która dawniej poświęcona była na trening, teraz przypominała jej, że coś jej dolega, że coś z nią jest nie tak. Kolejne badania i czekanie na opinie lekarzy. Zmiana diety i pojawiająca się na końcu korytarza szansa. Może nie będzie tak śle. Zmniejszenie ilości treningów pokazało, że chrząstki szybko się odbudowują, a zmiana diety i odpowiednie suplementy dadzą Ci dodatkową ochronę. - tłumaczył lekarz z trenerem.
Ula się nie poddała. To było coś niesamowitego. Taka radość na czyjejś twarzy może rysować się tylko po przebytym szoku wywołanym złą wiadomością. Odzyskała nie tylko dawną sprawność, ale zaczęła odnosić sukcesy, włącznie z ustanowieniem rekordu Polski juniorów w biegu z przeszkodami na dystansach 1500, 2000 i 3000 metrów. Wspaniałe, podium nalezalo do Niej. Należy tu zwrócić uwagę na sposób odbierania przez ludzi stawania na podium. Nie jest to chwila trwająca 3 minuty i polegająca na wejściu po kilku schodkach. To uhonorowanie trudu każdego sportowca za wysiłek, jaki poniósł przy treningu, by podczas biegu okazać się lepszym. To zaszczyt, który po ogłoszeniu wyników dotyczy tych najlepszych. Serce wtedy bije tak samo mocno jak przed biegiem, przed usłyszeniem wystrzału, to tak samo piękna chwila. Życzę wszystkim młodym sportowcom, by pomimo trudów, jakie napotykają na swojej drodze, odnaleśli w sobie pokłady siły, które pomogą im dotrzeć do celu. Niemożliwe nie istnieje, postawa Uli jednoznacznie to pokazuje.
|