W kronice kempingu Le Paradis mam swoje miejsce: byłem pierwszym gościem, który dotarł tam pieszo. Można nawet śmiało założyć, że ślady butów odciśnięte na nieistniejącym poboczu drogi narodowej nr 215 na odcinku St Laurent Medoc (urocze miasteczko) - kemping - St Sauveur Medoc (prawdopodobnie urocze miasteczko) należą wyłącznie do mnie. Le Paradis okazuje się rajem tylko dla kilku krzepkich przedstawicieli angielskiej klasy robotniczej, pozostali goście, głównie Holendrzy, toczą ukradkowe życie poza zasięgiem pijackich porykiwań wyspiarzy. Cóż, jestem wdzięczny właścicielowi kempingu (wbrew deklaracjom, po angielsku mówił mniej więcej tak, jak ja po węgiersku) za wskazanie zacisznej niszy dla mojego namiociku.
Po krótkim, ale męczącym rozbieganiu do sklepu i z powrotem - tylko 3 km od kempingu - połączonym z walką z urwanym paskiem od wypełnionego wiktuałami worka-plecaczka, ruszam w stronę epicentrum Marathon du Medoc. Do Pauillac (urocze miasteczko) dotarłem autostopem, jak potwierdziły wkrótce doświadczenia najbliższych dni, najpewniejszym środkiem komunikacji w regionie. Statystyka przemawia na korzyść francuskich kierowców - nawet w nocy moja skuteczność tylko nieznacznie spadała poniżej 10% - szczególnie wdzięczny jestem parze emerytów z Tuluzy, z których pomocy skorzystałem dwukrotnie, unikając przemoknięcia w kluczowych momentach wyprawy.
Pauillac zastałem owładnięte przez setki maratończyków. Rejestracja i odbiór pakietu startowego, wbrew moim przeczuciom, a raczej wyraśnemu śladowi czerwonego wina w oddechach obsługi, odbyły się nader gładko i po paru chwilach mogłem z dumą odnieść zwycięstwo nad własną słabością do kompulsywnych zakupów. Wbrew pozorom, nie jest łatwo przekonać samego siebie, że asicsy za 90 EUR nie są wcale wielką, niepowtarzalną okazją, której nie można przepuścić. Gdy w miejscowym sklepie z pamiątkami studiowałem skład intrygującej konfitury cebulowej z rodzynkami, odezwał się telefon: to Zbyszek i Sławek pojawili się na maratońskim expo. Większą część dnia spędziliśmy zatem razem, w formule nader przyjemnej: degustując bordoskie wina w nadrzecznych straganach, kosztując znakomitych slow-foodowych serów i wysysając skromną, ale rozkosznie smaczną porcyjkę ostryg. Pewien mankament imprezy ujawnił się niebawem - MdM nie ma jednego pasta party. Mój makaron czekał na mnie w samym Pauillac, lecz chłopcom zgotowano nielichą wycieczkę - ich imprezę usytuowano w odległym o 20 km Blagnon! Tak, drogi czytelniku, MdM z założenia jest, jakkolwiek absurdalnie to wygląda w świetle wydarzeń dnia następnego, imprezą dla zmotoryzowanych.
Cóż, ostatecznie Sławek i Zbyszek zdecydowali się, podbudowani moją autostopową skutecznością i karafką białego wina, sporządzić planszę z nazwą miejscowości docelowej i ustawić się na drodze wylotowej z Pauillac, a ja podreptałem na spacer, bo do pasta party zostało jeszcze sporo czasu. Impreza, Pates a Caisses, okazała się szaloną zabawą w stylu rosyjskim i nie pytajcie dlaczego, bo nie mam pojęcia. Jedno jest pewne - organizatorzy odnieśli pierwszy z wielkich sukcesów. Znakomity aperitif, makaron z czterema sosami do wyboru, ser, winogrona, deser i to, co stanowi esencję MdM - bordeaux - i to przy akompaniamencie kapitalnego, swingującego rosyjskie szlagiery zespołu. Подмосковные вечера na południu Francji! Na kemping podwożą mnie Marie i Dominic - zgodnie z deklaracją, spotkam ich jutro pod jednym z chateau, grających na afrykańskich bębnach dla wszystkich uczestników, ale przede wszystkim dla córki Marie, dzielnej biegaczki-enolożki. Opuszczony kemping w międzyczasie wypełnił się uczestnikami maratonu. Anglicy sprawiają wrażenie zestresowanych nadreprezentacją rozbawionych francuzów, śmiechy i śpiewy niosą się po okolicy. Cóż, to w pewnym sensie jedyna sensowna rozgrzewka przed sobotą.
Deszczowy poranek nie zachęcał do wyjścia z namiotu, ale niska temperatura dawała mi istotny handicap. Mój strój, bo MdM to impreza, której regulamin w pierwszym punkcie stanowi, że warunkiem uczestnictwa jest posiadanie przebrania, nadawałby się bardziej na polski listopad niż francuski wrzesień. Już jako błazen łapię stopa - tym razem nie muszę opuszczać kempingowego parkingu. W Pauillac niepodzielnie rządzi kolorowy, roześmiany tłum: worki z mąką, piraci, baletnice, więśniowie, jaskiniowcy, króliczki, kaczuszki, króliczki Playboya, członkonose kondomy, kobiety przebrane za mężczyzn, mężczyśni przebrani za kobiety, skomplikowane ruchome przebrania zbiorowe, wehikuły, świnki, biegające beczki, grube hawajskie tancerki... Do Sławka i Zbyszka dołączają Dorota i Norbert, więc na trasie będzie nas piątka. Rozgrzewkaś Wolne żarty, przecież to tylko zabawa!
Zanim padnie strzał startera, rozpoczyna się podniebny show akrobatów. Czas do startu odliczają tancerki na podwyższeniach: trzy minuty, dwie, jedna, strzał i... nic. Trochę postoimy, zanim uda się ruszyć z miejsca, niemal osiem tysięcy przebierańców nigdzie się nie spieszy. Gdy w końcu kolorowy wąż rusza, odzywają się moje dzwoneczki, ale nie na długo - po kilkudziesięciu metrach znów się zatrzymujemy. Zanim dotrzemy do pierwszego punktu degustacji i odświeżania, minie sporo czasu. Pierwsze łyki wina przyjmuję podejrzliwie, w końcu po raz pierwszy będę biegł upijając się stopniowo, bo mamy twarde postanowienie: żadnego z win nie ominiemy. Nie powiem, trochę się boję! Dwa kilometry marszobiegu zajęły nam aż pół godziny, stopniowo jednak zwarta lawina uczestników rozluśnia się, może za sprawą dominy otoczonej wianuszkiem ubranych w skórzane uprzęże niewolników - jej pejcza posmakował niejeden ociągający się biegacz.
Trasa maratonu, co bardzo mnie zaskoczyło, nie jest poprowadzona wokół winnic, lecz wchodzi na ich teren, wiedzie wprost pod wspaniałe pałace. Wymuskane ogrody rozdeptujemy butami, przystrzyżone z aptekarską precyzją trawniki zasypujemy stertami plastikowych kubków i butelek, naruszamy zapasy piwnic, sikamy pod wiekowymi drzewami, a wszędzie jesteśmy mile widzianymi gośćmi, bo to my tworzymy wielkie i wspaniałe święto winorośli, na które region Medoc czeka cały rok. W mijanych chateaux i miasteczkach grają zespoły muzyczne, kibice szaleją, dzieci przybijają piątki... Poznajemy jedną z tajemnic win bordoskich - setki biegaczy podlewają krzaczki winorośli, zapewniając bogaty, wspaniały bukiet przyszłym rocznikom bordeaux. Gdy pośród winogron przystaje za potrzebą strach na wróble, z wielką czarną wroną na strachowym ramieniu, trudno opanować histeryczny śmiech. Tempo nadal mamy żółwie - mimo, że biegniemy co raz dłuższe odcinki, na dziesiąty kilometr docieramy po półtorej godziny. Patrzymy na siebie skonfundowani - przecież wypadniemy poza limit czasu! No cóż, koniec żartów, pora wziąć się w garść. Dorota i Norbert mają swoją taktykę, lecz my postanawiamy zmienić tempo. Między postojami biegniemy szybciej, stopniowo wypracowując gigantyczny zapas, niezbędny na główne przyjemności tej szalonej imprezy. Gdy dobiegamy do wspaniałego Chateau Lafit Rotschild czujemy się jak w świątyni - bajkowa sceneria wielkiej winnicy i wspaniałe, być może najlepsze wino maratonu, przenoszą nas na wyżyny ekstatycznego hedonizmu. Cóż, tyle jeszcze winnic przed nami, tyle win do wypicia...
Trasa MdM nie jest łatwa. Pagórkowaty teren poprzecinany asfaltowymi i gruntowymi drogami, w dzień bardziej słoneczny i gorący nie zapewniający wiele cienia, z pewnością nie sprzyja wielkim wynikom. Grupy ciągnące i pchające maratońskie pojazdy (młyn, walec, bramę...) muszą się nieśle napracować na wąskich, krętych i błotnistych odcinkach. Nasze tempo przekłada się na czas w granicach 3:45, ale liczne postoje, a nawet krótki powrót pod pominięty przypadkowo punkt degustacji, całkowicie wypaczają końcowy wynik. W okolicy 32 km pojawiają się, oprócz standardowych owoców, cukru i napojów energetycznych, pierwsze miejscowe specjały. Dla nas jednak punktem docelowym jest 41 km i nie spotka nas rozczarowanie: prawdziwe góry świeżutkich ostryg zatrzymają nas na dłużej, ten kilometr pokonamy w rekordowym czasie siedemnastu minut! W zamieszaniu przy pieczonym rostbefie gubię Zbyszka i Sławka, do mety, z przystankiem na ostatnie wina maratonu, dobiegam sam, mijając dziesiątki roześmianych przebierańców, pokonujących ostatni kilometr spokojnym spacerowym krokiem. Wielka, szeroka Żyronda toczy niedaleko bure wody, kibiców robi się co raz więcej, zbliża się finał imprezy. Bramę mety mijam po pięciu godzinach i pięćdziesięciu pięciu minutach! Nigdy nie biegłem tak długo i w pewnym sensie dzisiaj też nie. Jeszcze medal, pamiątkowa torba sportowa, pelerynka chroniąca przed wychłodzeniem, butelka wina... i koniec.
No, nie zupełnie. Wieczór spędzamy w restauracji, delektując się specjalnym, maratońskim menu: jeszcze nieco ostryg, wielki talerz muli w sosie śmietanowym, lody z nugatem, białe wino i wieńcząca posiłek mała, mocna kawa. Żegnamy się serdecznie, jeszcze tylko krótkie polowanie co raz bardziej zuchwałego autostopowicza i ląduję w swoim śpiworze. Niedziela będzie ciężka, ale czuję się całkowicie spełniony, bo przeżyłem coś wyjątkowego, co całkowicie przerosło moje oczekiwania. Przed wyjazdem sądziłem, że Marathon du Medoc to impreza na jeden raz, teraz już wiem, że ciąg dalszy, wcześniej czy póśniej, nastąpi.
Kolejne dni spędzam na mniej lub bardziej udanych wycieczkach po okolicy, korzystając z wożących głównie powietrze miejscowych, hojnie dotowanych "pekaesów", uczę się dobrze wymawiać nazwę St Laurent Medoc, opalam się i w akompaniamencie porannej burzy zwijam przemoczony namiot, by przenieść się do tętniącego życiem Bordeaux. Nazajutrz mam pociąg, który z niespotykaną w Polsce punktualnością dowiezie mnie na lotnisko...
Fil