O Natalii zwanej Rusałką, butach oraz czepku
Do tegorocznego Supermaratonu Kalisia wystartowałem o 21-szej w przeddzień biegu, kiedy po przyjemnej podróży z Warszawy w towarzystwie mojej żony i Zbyszka (Zeta) w wynajętym pokoju hotelowym pochyliłem się żeby otworzyć swoją torbę. A było tak….
O tym, że w bieganiu najbardziej lubię przestrzeń poza 42-km wiedziałem od dawna, a kilka biegów ultra w których brałem udział (w tym Kalisz w 2005) tylko mnie w tym utwierdziło. Kiedy po Maratonie Warszawskim pojawiła się szansa, że będę w stanie wystartować w tegorocznej edycji „Kalisza” nie wahałem się ani chwili.
Wojtek przygotował mi plan treningowy „podtrzymania formy”, żona zadeklarowała wsparcie na trasie, zgłoszenie, wpisowe i już! Nic tylko biec. Wymarzone zakończenie sezonu.
Natalia zwana Rusałką czyli o znaczeniu logistyki w życiu biegacza
Kiedy w niedzielę 12-go paśdziernika wróciłem z pierwszego po Maratonie Warszawskim długiego wybiegania na dodatek w dobrej formie, uznałem że czas zająć się na serio przygotowaniami do startu. Z wyprzedzeniem, tak aby żaden drobiazg nie zepsuł mi przyjemności czy negatywnie nie wpłynął na wynik.
Zacząłem od bazy. Nie przepadam za zbiorowymi noclegami zatem w poniedziałkowy poranek odnalazłem w Internecie dobrze mi się kojarzący, położony 8km od startu w miejscowości Russów, hotel Natalia w którym mieszkałem w 2005. W rozmowie telefonicznej dowiedziałem się, że obiekt zmienił właściciela, a wraz z nim nazwę na „Rusałka”, a może nawet Russałka (ś) ale mają w tym terminie wolne pokoje. Nie zrażony dość wysoką ceną zarezerwowałem dwa: dla Zbyszka i dla nas .
Zacząłem robić listę rzeczy, które muszę zabrać i spraw o które trzeba zadbać przed startem. Ubranie, jedzenie, sportowy cel i taktyka biegu, odżywianie na trasie, serwis żony…. Do ostatniej chwili dopisywałem wszystko co przyszło mi do głowy, tak że wychodząc w dniu wyjazdu z domu w poczuciu dobrze wykonanej pracy odfajkowałem jako załatwioną ostatnią pozycję na liście .
Wyruszyliśmy z Warszawy w piątek około 14.30. W dobrych nastrojach i takiej pogodzie podróż minęła szybko i przed siódmą zameldowaliśmy się w biurze zawodów w kaliskim ratuszu. Szybko załatwiliśmy formalności i pojechaliśmy przez Stawiszyn do Blizanowa. Jutro o 6-tej w Stawiszynie będzie start, pobiegniemy 10km do Blizanowa gdzie ma swój początek 15-to kilometrowa pętla, a po sześciu okrążeniach meta biegu. Chcemy żeby Beata zapoznała się z trasą aby po odwiezieniu nas rano na start, po ciemku, łatwo mogła trafić do Blizanowa. Warto też już dzisiaj wybrać miejsce w okolicy mety do ustawienia samochodu tak żeby jutro mogła nas wygodnie wspomagać.
Idziemy do pobliskiej szkoły gdzie jest baza imprezy i zbiorowy nocleg na sali gimnastycznej. Spotykamy Piotrka Szajnera, który właśnie przyjechał i będzie tu spał. Witamy się i przekazuję mu przygotowane na jutro odżywki. Rano organizator będzie je zbierał i rozwoził na punkty odżywcze. Do Jarantowa na 5-tym kilometrze pętli i Brudzewa na 10-tym. Szkołę wypełniają dobre fluidy i chyba pierwszy raz w życiu żałuję, że nie będę nocował ze wszystkimi .
Około 21-ej parkujemy samochód przed budynkiem, który kiedyś był hotelem „Natalia” i od razu konfuzja. Front jest całkowicie zrujnowany! Sterczą jakieś rusztowania, świecą spod popękanego tynku cegły a do wejścia, które jest na wysokości pierwszego piętra prowadzą straszące prowizorką metalowe schody. Niemożliwe żeby to było to! A jednak trafiliśmy dobrze. Recepcja znajduje się w zadymionej, obskurnej restauracji. Nawet dość uprzejmy, młody recepcjonista daje nam klucze i inkasuje absurdalnie, w tych warunkach, wysoką opłatę. Kiedy próbujemy się targować rzuca na szalę argument nie do zbicia: „ale w pokojach jest PLAZMA!” Co prawda nie przyjechaliśmy tu oglądać telewizji ale nie mamy też ochoty przeciągać tej rozmowy.
Pokoje są zimne, zatęchłe i wilgotne. Ogrzewanie nie działa, a korzystanie z deski sedesowej grozi poważnymi obrażeniami. Dla formalności dodam, że „PLAZMA” ma jakieś 12-cie cali, a większość programów jest zakodowana. No ale szkoda czasu. Trzeba przygotować wszystko na jutro.
Buty
Beata znika w łazience, a ja otwieram moją torbę. W zasadzie już kiedy pochylałem się żeby to zrobić wiedziałem. Jeszcze przez sekundę wierzyłem, że to niemożliwe ale już w następnej miałem pewność. Nie musiałem nawet otwierać torby. Stanęły mi przed oczami ostatnie chwile pakowania i wszystko było jasne. Nie zapakowałem butów! Nie mam moich biegowych butów!!! Oczami wyobraśni widziałem je stojące w przedpokoju 270km stąd! Poczułem się jakby ktoś walnął mnie w splot słoneczny. Czysto i mocno. Jęknąłem tylko coś nie nadającego się do powtórzenia. Wszystkie uczucia spadły na mnie jednocześnie: gorycz, wściekłość, bezsilność, złość na samego siebie a między tym coś jakby ulgaś że mogę nie startować ś Ale ja chcę biec! Marzyłem o tym! A może nie pobiegnę tylko będę fotografowałś Bzdura jestem tu po to żeby biec! Nokaut.
Beata milknie w pół słowa kiedy wychodzi z łazienki i mówię jej co się stało. Bo cóż można powiedzieć!ś! Tylko blednie. Wszystkiego można zapomnieć jadąc na bieg. Ale BUTY!!!! To jakby zostawić nogę albo płuca! Zachowuje jednak miłosierne milczenie.
Kiedy po kilku minutach mój mózg zaczyna pracować przypominam sobie, że w bagażniku od kwietnia, czyli końcówki przygotowań do wiosennego maratonu, jeżdżą moje poprzednie buty treningowe. Idę do samochodu mając jeszcze cień cienia nadziei, że w bagażniku będą także buty przeznaczone do jutrzejszego startu, ale nic z tego. No cóż. Zostaje tylko pozytywne myślenie. Zakładam nieużywane od pół roku buty. Przez godzinę w nich chodzę żeby chociaż trochę oswoić z nimi stopy. Czary odprawiam...
Już po biegu przyszło mi do głowy, że trzeba było spróbować namówić kogoś w Warszawie żeby mi moje buty przywiózł. Na szczęście dla przyjaciół i znajomych w piątkowy wieczór na to nie wpadłem.
Około 21.30 dzwoni Ester. Rozmawiam z nią zdawkowo i bardzo krótko. Pewnie złożyła to na karb przedstartowego stresu, a ja po prostu w dalszym ciągu byłem znokautowany.
Przygotowuję sobie ubranie na jutro i śniadanie żeby rano tracić jak najmniej czasu. Przed jedenastą idziemy spać. A w zasadzie kładziemy się do łóżek. Jest okropnie zimno, a gonitwa myśli nie pozwala zasnąć.
Ustawiony na 4-tą budzik jednak się przydaje. Natychmiast po dzwonku jestem całkowicie przytomny i po minucie połykam przygotowane wieczorem startowe menu. Beata odwraca się na drugi bok nakrywając głowę kołdrą. Przed nią, zgodnie z wczorajszą umową, jeszcze całe pół godziny poszukiwania snu. Ubieram się, a zza ściany słyszę odgłosy przygotowującego się Zeta. Decyduję, że pobiegnę w krótkich spodenkach. Budzę żonę, a sam siadam na łóżku owijając się w kołdrę i zapadam w odrętwienie z którego wyrywa mnie pukanie do drzwi Zbyszka sprawdzającego stan naszej gotowości.
Fot. Beata Rosa
Kilkanaście minut po piątej opuszczamy nasze zimne, wilgotne, nieprzytulne lokum i wychodzimy w lodowatą (dla odmiany), zamgloną, mokrą noc. Pierwszy raz tej jesieni musimy skrobać szybę samochodu.
Kiedy dojeżdżamy do rynku w Stawiszynie nic nie wskazuje na to, że za kilkanaście minut ma się tu odbyć start biegu. Pusto, głucho tylko para wydobywająca się z rur wydechowych kilku zaparkowanych samochodów świadczy o tym, że jednak nie jesteśmy tu sami.
Nagle na rynek wpadają z piskiem opon jeden za drugim trzy radiowozy omal nie zderzając się ze sobą tuż przed nami, a po chwili dwa wypełnione biegaczami autobusy. Ciemny plac zapełnia się ubranymi w obcisłe stroje sylwetkami . Żegnamy się z moją żoną, która jedzie do Blizanowa ustawić się w wybranym wieczorem miejscu. Spędzi tam najbliższe 9 godzin, gdzieś pod Kaliszem….przy płocie w Blizanowie. Tylko po to, żeby dwóm narwańcom sześciokrotnie podać butelkę wody. Bieganie bowiem to choroba zakaśna.
Zbliża się szósta. Krótka przemowa Mirzy (organizatora biegu), wspólne odliczanie i start. Bez fanfar, kibiców, tak po prostu.
Fot. Mirza
Dwukrotnie okrążamy rynek i po kilku minutach mijamy ostatnie światła Stawiszyna zapadając w całkowitą ciemność. Asfalt po którym biegniemy zlewa się z nocą co daje wrażenie unoszenia się nad ziemią. Jedni gadają jak najęci inni milcząco pokonują pierwszy kilometr. Ja skupiam się na sygnałach płynących z butów. Na szczęście nic złego się nie dzieje. Startowa adrenalina to wyjątkowo skuteczny środek znieczulający .
Biegnę z Piotrkiem Szajnerem dysponującym GPS-em dzięki czemu łatwo kontrolujemy tempo. Wyprzedza nas wielu biegaczy. Zet wspólnie z Pawłem Kotlarzem zgodnie z założeniami też ruszyli szybciej. Z daleka widać migające niebieskie światła samochodu Straży Pożarnej na skrzyżowaniu w Jarantowie.
Z wolna wzrok przyzwyczaja się do ciemności i dostrzegam coraz więcej szczegółów otaczającego mnie świata. Ciemne kształty przydrożnych drzew, kontury mijanych uśpionych domów. Kiedy z przeciwka nadjeżdża samochód w jego rozświetlających mgłę światłach pojawiają się ciemne, nierealne sylwetki biegaczy przede mną niczym obcy z „Bliskich spotkań III-o stopnia”. Zbliżamy się do Blizanowa. 10-ty km biegu. Tu zawracamy i dalej będziemy biegać na 15km pętli sześciokrotnie mijając linię mety. Z naprzeciwka już po nawrocie biegną szybsi uczestnicy biegu, także Zbyszek i Paweł. Gadatliwy kolega biegnący obok mnie odlicza mijające nas postacie i wychodzi na to że jesteśmy w okolicach 30-go miejsca. Jest już oznaczenie 10km. Zerkam na zegarek 53’24 - tak jak planowałem.
Fot. szpaq
Odbieram od Beaty pierwszą porcję żelu i wody. Jak butyś pyta. Zgodnie z prawdą odpowiadam, że dobrze. Otrzymuję jeszcze słowa wsparcia „trzymaj się!” i tyle pierwszego spotkania.
Dochodzi siódma i zaczyna robić się szaro. Ciemne kontury ludzi i przedmiotów wypełniają się kolorami. Jarantów 5-ty km pętli i pierwszy punkt odżywczy, gestem dłoni odpowiadam na pozdrowienia obsługujących go dzieci, łatwo odnajduję wzrokiem przekazane wczoraj Piotrkowi 6-ść butelek wody ustawionych na stole. Dziękuję Piotrze! Nie zatrzymując się łapię jedną. Kilometry mijają dość szybko i lekko. Brudzew 10-ty km pętli i drugi punkt odżywczy usytuowany tak, że za każdym razem mijamy go dwukrotnie. Najpierw wbiegając do miejscowości by po kilkuset metrach wykonać nawrót i ponownie się przy nim znaleść. Kiedy pierwszy raz mijam grupę obsługujących punkt dzieci wołam aby przygotowały butelkę z moim numerem i kiedy wracam ta w wyciągniętej ręce już na mnie czeka! Chwilę wcześniej spotykam uśmiechniętego Piotrka. Dzieli nas jakieś 400m.
W między czasie zrobiło się już całkiem widno i kiedy wybiegam poza zabudowania, w porannej mgle nad horyzontem wisi słońce wypełniając całą mleczną przestrzeń opalizującą światłością. Widok jest niezwykły. Wschód słońca w Brudzewie na 20-tym kilometrze. Jak to opowiedziećś "Mistyka obywatele".
Fot. Beata Rosa
Blizanów, meta pętli 25-ty km biegu. Czas pierwszych 15km – 1:19:40. Dwieście metrów za "metą już z daleka widzę Beatę przygotowaną do podania kolejnej porcji żelu i wody. Biegnie ze mną 300-400m, zaniepokojona pyta czy wszystko ok. Jak buty. Różnica między mną a Zbyszkiem i Pawłem jest już spora. Uspokajam ją jednak, że biegnę zgodnie z planem a nawet trochę szybciej. „Powodzenia!” mówi i po chwili zostaję sam. W dalszym ciągu jest mi zimno.
Fot. Mał-Gosia
Mam za sobą prawie 30km ale nie mogę się rozgrzać. Może zbyt cienko się jednak ubrałemś Następne kilometry pokonuje w towarzystwie Ryszarda Kałaczyńskiego nr 216 doświadczonego ultramaratończyka
Fot. Mał-Gosia
oraz Szymona Pyrka nr 121 debiutującego na tym dystansie .
Fot. Mał-Gosia
Dzięki dobrze widocznym już oznaczeniom kilometrów na trasie wiem, że biegnę trochę szybciej niż założyłem. Jednak czuję się świetnie i postanawiam utrzymywać to tempo. Jarantów - woda, Brudzew – izotonik. Spotkanie z Piotrkiem na „agrafce” Z daleka uśmiechamy się do siebie, a przy mijaniu przybijamy piątkę. Dystans dzielący nas zwiększył się o jakieś 200-300m. Blizanów 40km. Łapię międzyczas 1:18:39 Dobrze! Szybciej niż w planach. Moja żona znowu biegnie ze mną podając żel i wodę. Ustalamy też menu na następne spotkanie. Takie wsparcie to niezwykły komfort. Dowiaduję się, że Zet biegnący z Pawłem jest w świetnej formie. Mijam dystans maratonu - 3.41. Od jakiegoś czasu mocno chce mi się siku ale bronię się przed zatrzymaniem i mimo, że ciągle się nawadniam jakoś się to udaje. Dopiero po biegu dowiedziałem się od innych biegaczy, że opanowali sztukę załatwiania tej potrzeby bez przerywania biegu. Tym samym wyjaśniła się zagadka tajemniczych wężowych śladów na asfalcie, o których przypuszczałem, że to rozlane izotoniki.
Jarantów (butelka wody) Około 47km zostaję sam i tak będzie już do końca. Brudzew. Grupa dziewczynek wita każdego biegacza po imieniu dodając przy tym zagrzewające okrzyki. Inne, mają już przygotowaną moją butelkę. Są wspaniałe, entuzjastyczne i uśmiechnięte. Sprawiam tylko zawód odmawiając dzieciom proponującym banany, herbatę, kanapki. Zadowalam się swoim żelem. Kilka kilometrów dalej orientuje się, że tam przekroczyłem półmetek. Znowu Blizanów. 55km i kontrola czasu. Ostatnie 15km w czasie 1:17:44 . Jest dobrze, chociaż zaczynam już czuć zmęczenie. W oczach Beaty widzę lekki niepokój. Odbieram żel i wodę a kiedy tradycyjnie już biegnie kilkaset metrów obok mnie proszę, żeby na następne nasze spotkanie przygotowała dwa żele i Red Bulla. Dowiaduje się, że w dalszym ciągu sporo tracę do Zbyszka. Zatem u niego wszystko w porządku.
Robi się coraz cieplej, a jesień pokazuje swoje najpiękniejsze oblicze. Bezchmurne niebo, fantastyczne kolory liści, trudno było sobie wymarzyć lepszą pogodę.
Jarantów – łapię butelkę z wodą (zostają jeszcze dwie) i tu zauważam, że moje pole widzenia się zawęża. To co znajduje się bezpośrednio przede mną jest ostre natomiast obrzeża pokrywa mgiełka. Przez chwilę mnie to niepokoi ale tylko przez chwilę. Przecież nie biegnę w bok tylko przed siebie! Mijam biegaczy ale trudno ocenić, których dubluję a którzy po prostu musieli zwolnić. Fizjologia daje o sobie znak i muszę zrobić siku. Broniłem się przed zatrzymaniem z obawy czy będę w stanie dalej biec ale nie mam wyjścia. Na szczęście po kilku sztywnych krokach wracam do właściwego rytmu. Brudzew. Tradycyjne wywołanie po imieniu, zawód w oczach dzieci, którym odmawiam herbaty i bananów, a potem czekająca już w ręce tej samej co poprzednio dziewczyny moja butelka. Perfekcyjnie! Dalej. Pokrywająca obrzeża mojego pola widzenia mgiełka zaczyna gęstnieć i niepokojąco zbliżać się do środka, na dodatek Mam poczucie, że zwalniam, a krok staje się sztywny i nienaturalny. Jeszcze lekko pod górkę przy wbieganiu do Blizanowa i jestem. 70km! Czas okrążenia 1:18:54. Trochę wolniej ale w dalszym ciągu szybciej niż planowałem i na pewno nie tak wolno jak mi się wydawało! Beata biegnie obok mnie. Odbieram tym razem dwa żele (muszę więcej jeść) wodę, a także Red Bulla. Chwytam się myśli, że ten napój może mi pomóc, lekceważąc fakt, że nigdy wcześniej tego nie próbowałem, i w ogóle go nie lubię. Beata podaje mi otwartą puszkę i życząc powodzenia zostaje z tyłu. Wieczorem powie , że w tym momencie zaczęła się niepokoić ponieważ nie wyglądałem najlepiej. No cóż, tak się też czułem. Oblewam się pijąc lekko gazowany, słodki płyn z niewygodnej puszki i odrzucam z 1/3 zawartości. Ciekawe co będzieś Próbuję dokonać rachunków żeby sprawdzić jaki wynik mogę osiągnąć ale mi się nie udaje. Dodawanie przekracza teraz moje możliwości. Mija kilometr i …… dostaję skrzydeł! No może trochę przesadzam ale nagle krajobraz dookoła nabiera ostrości. Mgła która do tej pory zasnuwała świat rozprasza się, a na dodatek czuję przypływ optymizmu! Niech to licho!
Zbliżam się do 75-go kilometra. Łykam większą niż dotychczas porcję żelu. W kieszeni mam przecież dodatkową saszetkę. Trzy lata temu w tym miejscu pierwszy raz przeszedłem do marszu i potem jeszcze trzykrotnie musiałem to powtórzyć. Teraz wyznaczam sobie cel „biec jak najdalej poza tę granicę”. Jarantów. Zabieram ze stolika przedostatnią butelkę z wodą przeganiając nieuprzejmym gestem bogu ducha winną dziewczynkę zasłaniającą (jak mi się zdawało) stolik z odżywkami. Bardzo ją przepraszam, bo minę musiałem mieć grośną. Źle chwycona buteleczka wypada mi z ręki na asfalt i kiedy się po nią schylam przez ułamek sekundy myślę, że nie wyprostuje kolan. Czuję jak obolałe są już nogi. Ale na szczęście to tylko chwila.
Zwalniam. Nie jestem w stanie się przed tym obronić. Byle tylko nie iść. Wyznaczam sobie najbliższy cel, którym staje się oznaczenie kolejnego kilometra . Jeszcze jeden. Jeszcze. Może uda się dobiec do Brudzewa to będzie okrągłe 80km. Mijam cmentarz. To 79km, a ja wolno ale wciąż biegnę. Kolejny raz witają mnie po imieniu dziewczyny przed punktem odżywczym. Niespodziewanie widzę nadbiegającego z przeciwka Pawła Kotlarza, dzieli nas zaledwie jakieś 400m. Musi przeżywać poważny kryzys biegł przecież ze Zbyszkiem kilkanaście minut przede mną. Czepiam się myśli że go dogonię. Po nawrocie wyciągniętej życzliwej dłoni czeka na mnie moja butelka. Na tym odcinku mijam już na prawdę wielu idących biegaczy. Pawła doganiam na 82km. Widać że dalej ma kłopoty, wymieniamy spojrzenia i rzuca: „powodzenia” odpowiadam sceptycznym „zobaczymy” na więcej mnie nie stać. Kolejny raz pokonuję lekki podbieg na granicy Blizanowa i już ulica! Prawie 85km a ja dalej biegnę! Przecinam metę i łapię czas pętli. 1:20:34. Jestem zaskoczony. Wydawało mi się, że zwolniłem dużo bardziej. Z daleka widzę już Beatę gestami „pytającą” mnie czy przypadkiem nie mam ochoty na bułkę. Czuję jednak, że to nie jest dobry pomysł. Odbieram butelkę z wodą, żel a także już bez żadnych wątpliwości Red Bulla. Dowiaduję się, że Zbyszek zwolnił bardzo a na dodatek nie może nic pić. Cholera! Beata klepie mnie w pośladek i z okrzykiem „powodzenia” odprawia na ostatnie okrążenie. Nie mam siły żeby jej cokolwiek odpowiedzieć. Piję z puszki tyle ile tylko mogę „skrzydeł w płynie”. Sprawdzam łączny czas na stoperze 7 godzin 29minut. Mam zatem 1:30 na pokonanie ostatnich 15km aby zrealizować marzenie o złamaniu granicy 9-u godzin. Może się udać! Jednak to jeszcze daleko i wszystko może się wydarzyć. Nieraz obserwowałem przecież „ścianę” czyli nagłą utratę sił na ostatnich kilometrach maratonu. Biegnę. 1-szy kilometr 5’30”. Wolno. Znacznie wolniej niż dotychczas ale jednak biegnę, 2-gi, 3-ci kilometr. Na końcu długiej prostej już widać Jarantów, z daleka słyszę muzykę z głośników na punkcie odżywczym. Jak zawsze na tym odcinku, aby oszczędzać nogi, biegnę poboczem. Mijam biegaczy skupionych na walce z własną słabością. Na punkcie zabieram ze stolika ostatnią moją butelkę. Truchtam.
Fot. Mał-Gosia
Kolejne kilometry w tempie po 5’30. 7-my, 8-my. Już widzę las przed cmentarzem. 9-ty kilometr i w zasięgu wzroku jest już Brudzew. Byle tam dotrzeć a zostanie tylko 5km! Biegnę! No może przesadzam ale na pewno nie idę! Witają mnie znajome dziewczyny.
Mijając punkt wołam znowu aby przygotowano moją butelkę i truchtam do nawrotu. Wracając spotykam nadbiegającego Pawła Kotlarza, okazuje się że przezwyciężył kryzys i zaczął mnie doganiać. Nagle nabrało dla mnie znaczenia, żeby być na mecie przed nim. Absurdalne ale mobilizujące! Ta sama co zwykle dziewczyna podaje mi moją butelkę. Głośno dziękuję jej za pomoc i żegnam się wołając „do przyszłego roku!”. Kolejny raz w tym biegu robię coś czego nie powinienem: w poszukiwaniu wzmocnienia, łykam porcję żelu i popijam izotonikiem. Truchtam. Na 97km słyszę za sobą szybko zbliżające się kroki biegacza i po chwili niczym pociąg pośpieszny mija mnie Rober Derda z numerem 7. Przez sekundę myślę o utrzymaniu się za nim ale nie jestem w stanie zrobić nawet jednego szybszego kroku. Staram się chociaż nie zwalniać. Na 98km wyprzedza mnie kolejny fantastycznie finiszujący biegacz Zenon Stępień z numerem 217. I znowu to samo: myśl o utrzymaniu się za nim, która nie przekłada się na działanie. 99km i dobrze znany lekki podbieg do Blizanowa. Zaskakujące ale właśnie tu czuję przypływ sił i nieoczekiwanie dla samego siebie zaczynam….. biec! Koniec truchtania, ja biegnę, przyspieszam, czuję się fantastycznie! Całe zmęczenie gdzieś uleciało, wyparte przez wizję bliskiej mety. Gnam już na złamanie karku (pewnie jakieś 5min/km) prawie nie dotykając asfaltu, podnoszę wzrok i na ostatnim łuku ulicy przed metą widzę robiącą zdjęcia moją ŻONę!!
Fot. Beata Rosa
To teraz! Już! Do mety zostało najwyżej 100m. Czuję przepełniającą mnie radość biegowego spełnienia. META!!!! Zatrzymuje stoper. Rzut oka 8:51:20. Marzenia się spełniają! Złamałem granicę 9-ciu godzin. Ktoś zawiesza mi na szyi medal. Pierwszą spotkaną na mecie osobą jest Robert z nr 7 który wyprzedził mnie na 97km. Gratulujemy sobie. Fantastyczne poczucie wspólnoty.
Fot. Beata Rosa
Z fotoreporterskiego stanowiska dochodzi moja wspaniała ŻONA. Spędziła prawie 10 godzin w Blizanowie wypatrując nadbiegających znajomych sylwetek i teraz mogę jej za to podziękować! Krzyczę z radości. Przytulamy się i poklepujemy. Jak to wspólnie smakuje!! Bezpośrednio za mną kończy Paweł Kotlarz.
Fot. Beata Rosa
Dowiaduje się, że Zbyszek dobiegł z fantastycznym czasem 8:35!.
Fot. Beata Rosa
Po kilkunastu minutach jest także na mecie szczęśliwy Piotrek Sznajner.
Wyprawa ENTRE do Kalisza zakończyła się sukcesem.
Jeszcze piękne chwile w szkole po biegu. Tu krioterapia.
Fot. Mał-Gosia
Tego wieczora w blizanowskiej szkole można było spotkać grupę obolałych często ledwo kuśtykających ludzi z rozanielonym wyrazem twarzy i nieobecnym wzrokiem robiących wrażenie, że unoszą się nad ziemią. Szczęście bije od wszystkich nawet od tych skrajnie wyczerpanych. Temat wszystkich rozmów jest oczywiście jeden. Bieg, o biegu, po biegu i jeszcze o bieganiu dystansów ultra. O 20-ej zaczyna się dekoracja i losowanie upominków.
W zimnej i wilgotnej Rusałce lądujemy przed 23-ą wydobywając po awanturze od recepcjonisty dodatkowe koce.
W Warszawie jesteśmy w niedzielę około 13-ej zamykając koło kaliskiej przygody.
Czepek
Oczywiście chodzi o nakrycie głowy przy urodzeniu a nie to używane na basenie. A dlaczego czepekś Z kilku oczywistych powodów:
- mogłem wystartować w biegu ultra mimo urazów przeszkadzających mi w treningu w całym sezonie
- mogłem wystartować dzięki wsparciu rodziny akceptującej moje biegowe fascynacje i
tolerujące „rodzenie” się tego biegu
- wystartowałem i wciąż biegłem dzięki wsparciu żony, która tkwiła przez cały dzień przy trasie dając mi niezwykły komfort i poczucie bezpieczeństwa
- mogłem wystartować dzięki pomocy Wojtka, który jest autorem wszystkich moich planów treningowych i wsparciem dla mnie w każdym biegowym aspekcie.
- wystartowałem i ukończyłem mimo, że nie zabrałem przeznaczonych do startu butów! To wystarczający dowód na „czepkarstwo”.
- wystartowałem i biegłem przez cały dystans dzięki jednemu zdaniu które Silvia przywołała podczas naszego wspólnego treningu: „Kluczem do sukcesu w wysiłku ultra jest zdolność tolerowania bólu”. Tylko tyle. To zdanie wracało do mnie wielokrotnie.
- złamałem granicę dziewięciu godzin dzięki pewnej przypadkowej rozmowie z Pawłem Zachem na ul. Zakroczymskiej w Warszawie kilka dni przed startem. Paweł podsunął mi pomysł z własnego doświadczenia w startach ultra. Łyk Red Bulla po 70km. Okazało się kluczowe i bardzo mi pomogło.
- dobiegłem dzięki życzliwym emocjom i słowom wsparcia klubowych koleżanek i kolegów. Jak banalnie by to nie brzmiało.
Na końcowy sukces w biegu składa się mnóstwo elementów. Tych na które mamy wpływ, a także tych od nas niezależnych. Ja miałem to szczęście że 25-go paśdziernika w Blizanowie jedne i drugie były po mojej stronie.
Zdarzyło się jeszcze dużo dużo więcej ale w tej relacji to wszystko.
Darek Rosa