XXXVII Maraton Pieszy im. Andrzeja Zboińskiego w Puszczy Kampinoskiej
02-03.10.2010
Myśl o udziale w tym maratonie wracała do mojej głowy już od co najmniej dwóch lat. „Matragona” - nazwa klubu będącego organizatorem imprezy, zawsze wydawała mi się taka niezwykła, jak sama formuła tego maratonu z jego nocnym startem oraz długim dystansem wymagającym sporego przygotowania. Jesienią wciąż były inne imprezy i nie udawało się pogodzić terminów. W końcu jednak postanowiłam się zapisać i ja z Darkiem znaleźliśmy się na liście startowej. Wiem, że wielu znajomych chciało się jeszcze dopisać, a już 16 września limit zgłoszeń (400 osób) został wyczerpany.
Nie trzeba było się deklarować przy zapisach jaki dystans, z trzech możliwych: 50, 75 lub 100 km, chce się ukończyć, a jedynie oszacować swoje tempo i wybrać godzinę startu: 20:00 (dla piechurów) lub 24:00 (dla biegaczy). Czując się biegaczami zdecydowaliśmy się bez większego wahania na start o północy. Nie wiedzieliśmy tylko do końca czy damy radę pokonać całość. Obawy wynikały z tego, że nigdy takiego dystansu na nogach nie pokonaliśmy i nie ćwiczyliśmy przedtem marszu, a raczej pewne było, że w pewnym momencie do marszu trzeba będzie przejść. Mieliśmy jednak za sobą sporą dawkę treningu wytrzymałościowego po niedawno ukończonych zawodach triathlonowych na dystansie IronMan. Należało się tylko nie zgubić biegnąc w lesie nocą.
Tydzień przed zawodami zrobiłam razem z Darkiem rowerowy przejazd odcinka trasy, który pokonywać będziemy nocą. Zdecydowaną częścią puszczańskich tras biegaliśmy już nie raz podczas wielu naszych wycieczek biegowych, więc było to bardziej takie przypomnienie i złożenie w jedną całość znanych fragmentów. Ładna słoneczna pogoda i udany wypad na rowerach spowodował, że zaczęliśmy się skłaniać ku dystansowi 75 km. W tygodniu poprzedzającym start maratonu zrobiliśmy jeszcze dwa treningi polegające na połączeniu biegania z szybkim chodzeniem. Przy okazji testowaliśmy nowo zakupione ochraniacze na buty. Wiadomo trasy w lesie bywają uciążliwe i trzeba być przygotowanym do terenowych warunków. Odkurzyliśmy nasze wysłużone plecaki biegowe z camelbackami i zrobiliśmy przegląd garderoby biegowej odłożonej na półkę z napisem „na zimę”. Na koniec pożyczamy od kolegi wypasioną czołówkę, którą zawsze nam imponował w lesie podczas wspólnego biegania. Za radą wielokrotnego uczestnika rajdów AR ponownie czytamy dokładnie mapę i przyswajamy na pamięć opis trasy. Opracowujemy jeszcze logistykę tego przedsięwzięcia, gdyż start i mety poszczególnych odcinków są w innych miejscach. Gdy już wszystko jest dopięte na ostatni guzik pyta pytanie czy może jednak byśmy nie spróbowali zaatakować 100 km. Na to pytanie tylko czekałam, ale nie chciałam wcześniej głośno mówić o czym myślę już od dwóch dni.
Nadszedł długo oczekiwany sobotni wieczór i po dwóch przesiadkach docieramy na miejsce zbiórki, czyli do kamienia Zboińskiego (pamiątkowy kamień na cześć Prezesa Mazowieckiego Klubu Górskiego „Matragona”). Dojście do kamienia od wejścia na szlak zajęło nam parę minut. Z daleka było widać już kilka latarek zmierzających w tym samym kierunku. Zostało jakieś 15 minut do startu. W wiacie organizatorzy: starszy pan z panią, wydali nam karty startowe – małe tekturki z nazwiskiem i numerem startowym oraz kratkami do wstemplowywania numerków z punktów kontrolnych, w których należało się pojawić. Przed startem pan wyjaśnił nam również, że brakuje stempla z nr „3” i nie należy się tym przejmować oraz, że o godzinie 20 wyruszyło na trasę 250 osób, a nas biegaczy jest ok. 30. W ciemnościach rozpoznaję kilkoro znajomych biegaczy. Reszty osób nie znam, ale z większością się witamy. Mało nas, bo szczerze mówiąc spodziewałam się większych tłumów. Zrobiliśmy sobie jeszcze dokumentalną fotkę przy kamieniu Zboińskiego, po czym pan spojrzał na zegarek na ręku i stwierdził, że w zasadzie to już możemy ruszać. Spora część zaczęła od razu biegiem i zniknęła nam w ciemnościach.
Po ostatnich czterech dniach niekończących się opadów deszczu przeplatanych mżawkami spodziewaliśmy się większego błota na pierwszym odcinku dość podmokłych terenów, ale nie było tak źle. Było za to dosyć chłodno, dlatego dla rozgrzania się zaczęliśmy i my truchtać. Przed nami dwoje biegaczy: Pit (Piotrek) z Jeffersonem (Adam), którzy od czasu do czasu przechodzili do szybszego marszu. Trzymaliśmy się bardzo blisko ich, choć odchodzili nam podczas części marszowych. Wiedzieliśmy, że Pit chodzi bardzo szybko, nie znaliśmy natomiast możliwości Jeffersona. Czyżby trenował chód sportowy? Ależ on szybko szedł. W zasadzie to musieliśmy cały czas truchtać albo biec aby dotrzymać mu kroku. Ale sił było dużo, czuliśmy się dobrze. Nie mieliśmy żadnych problemów z trasą gdyż poruszaliśmy się cały czas znakowanymi szlakami: zielonym i czerwonym. Do tego doszły dodatkowe oznaczenia trasy jutrzejszego maratonu rowerowego. W pewnym momencie zobaczyliśmy z oddali kilka mocno świecących na dwóch wysokościach punktów. To z naprzeciwka wracała grupa rowerzystów, która podobnie jak my była zdziwiona obecnością w puszczy tylu ludzi z latarkami w środku nocy. Widok był naprawdę imponujący i nieco zabawny dla obu stron. Pozdrowiliśmy się i ruszyliśmy dalej. Na pierwszym punkcie kontrolnym w Roztoce zameldowaliśmy się po 2 h 22 min.
Cały czas w składzie czteroosobowym kontynuowaliśmy marszobieg. Najpierw zielonymi znakami do Babskiej Górki. Tam o mały włos nie zgubilibyśmy szlaku, ale w ostatniej chwili zauważyliśmy innych uczestników i skręciliśmy za nimi. Potem był fragment przez rezerwat Żurawiowe, który pamiętałam z wycieczki rowerem bo rosły tam metrowe pokrzywy. Teraz jednak nie pokrzywy były główną atrakcją tego odcinka, ale księżyc, który na bezchmurnym niebie był bardzo dobrze widoczny. Wyglądał jak przewrócona na bok łódka i sprawiał wrażenie zawadiackiego.
Na skrzyżowaniu szlaków odbiliśmy w żółty, a potem był fragment polną drogą wśród mgieł. Tutaj zaczęliśmy znów biec i dogoniliśmy dwoje innych biegnących, w tym Agnieszkę, którą Pit znał z poprzednich edycji maratonu. W pewnym momencie ślad z Garmina Jeffersona chciał nas wpakować na łąkę, bo tak prowadził żółty szlak, ale pobiegliśmy dalej prosto drogą, która wyprowadziła nas wprost na asfalt. To była krótsza i zarazem wygodniejsza trasa, sprawdzona zresztą za dnia na rowerach. Maszerowaliśmy teraz dziarsko asfaltem w kierunku Górek podziwiając rozgwieżdżone do granic niemożliwości niebo. Takiej ilości gwiazd, to nawet z czasów obozów harcerskich i nocnych wędrówek po Bieszczadach nie pamiętałam. Co chwila gapiłam się w niebo nie mogąc wyjść z podziwu co to za cuda dzieją się nad naszymi głowami.
Asfaltowy odcinek szybko się jednak skończył i znów włączamy czołówki. Trzeba skupić się na patrzeniu się pod nogi i wypatrywaniu niebieskich znaczków na drzewach. Poza jednym małym poślizgnięciem na początku (przejście równolegle biegnąca drogą przez Cisowe) nie było to trudne, bo potem poruszaliśmy się cały czas prosto Kromonowską Drogą aż do parkingu w Piaskach Królewskich. Tam był usytuowany drugi punkt kontrolny. Z głośnika cichutko pobrzmiewały wędrowne pieśni, a organizatorzy opowiadali sobie jakieś historie z wypraw, przy okazji wpisując godziny przyjścia uczestników. Część osób odpoczywała, reszta szła dalej. My nie robimy żadnej przerwy i znów zagłębiamy się w las.
Przez chwilę nie udaje się nam odnaleźć szlaku, ale wiemy, że idziemy w dobrym kierunku. Drogę wyznacza zresztą widoczny nasyp nieczynnej kolei. Dogania nas kilka osób. Wokół błyskają latarki, jest ekscytująco. Biegniemy i wreszcie natrafiamy na żółty szlak rowerowy, w który mamy skręcić. Idziemy jeszcze przez las i jest dość ciemno, ale z minuty na minutę widać, że niebo robi się coraz jaśniejsze. Słychać śpiew ptaków. W zasadzie są to pojedyncze głosy, ale wyraźnie wskazują, że za chwilę będzie świtać. Trochę to dziwne, że w październiku słychać śpiewające ptaki, bo bardziej mi się to kojarzyło z wiosną, ale widocznie jesienią jest tak samo, tylko w słabszym wydaniu.
Gdy wyszliśmy na asfaltową drogę do Lasocina słońce najpierw zaróżowiło niebo, a potem zaczęło na dobre oświetlać łąki. Naszym oczom ukazały się pokryte szadzią wysokie trawy, skrzące się od rosy pajęczyny oraz mgły unoszące się metr nad ziemią. Przyroda potrafi jednak zaskoczyć o każdej porze roku oraz dnia i nocy. Próby fotografowania tych arcydzieł wymagałyby dłuższych postojów, więc nawet nie próbuję kilku próbnych pstryknięć, bo dla uzyskania zadowalającego efektu trzeba by zabawić tutaj dłużej.
W tym czasie Pit z Jeffem przyspieszyli. Spotkaliśmy ich dopiero w szkole w Lasocinie. Tam też było miłe spotkanie z resztą uczestników. Najpierw radosne powitanie z kociembą, którego zobaczyliśmy w świetnym jak zwykle humorze. Jeszcze chwila i skusilibyśmy go na kolejne kilometry. Nie dał się jednak namówić i podobnie jak Jeff, który niespodziewanie, postanowił także zostać mecie 50 km i poczekać na autokar powrotny do Warszawy. Cóż było robić? Wypiliśmy po kubku ciepłej herbaty, zjedliśmy przydziałowe dwa ciastka i pomimo braku zasilenia naszego składu przez Jeffa i kociembę ruszyliśmy dalej we trójkę: ja, Darek i Pit.
Słońce świeciło bardzo nisko i prosto w oczy, bo droga prowadziła dokładnie na wschód. Założyliśmy okulary przeciwsłoneczne i maszerowaliśmy najpierw drogą wśród pól, potem przez zagajniki. Słońce w tym czasie cały czas zaskakiwało nas swoimi możliwościami artystycznymi: przeświecając pod różnymi kątami tworzyło w mglistym porannym powietrzu niezwykłe obrazy składające się z gry cienia i światła.
Podziwiając te świetlne instalacje dotarliśmy do zielonego szlaku, który doprowadził nas do Granicy. Minęliśmy stare zabudowania skansenu i gościnną leśniczówkę, w której kiedyś było zakończenie jednej z edycji Maratonu Puszczańskiego organizowanego przez KB Droga.
Jeszcze tylko fragment Zamościńską Drogą wzdłuż zielonych znaków, a potem odnalezienie odbicia właściwej drogi bez znaków i dotarcie do mostku przez kanał Łasica do szlaku żółtego. Tutaj pomogło nam dwóch piechurów. Zawrócili nas na właściwą ścieżkę i w ten sposób przekroczyliśmy kanał. Gdzieś w tamtej okolicy trafiliśmy na trzeci punkt kontrolny, który miał za zadanie sprawdzenie czy poszliśmy odpowiednią drogą do Górek, tj. okrężną przez Posadę Cisowe, bo tutaj można by sobie solidnie trasę skrócić.
Na punkcie Pit uciął miłą pogawędkę z panią, która zapytała dlaczego nie startuje w tym roku z psami i wtedy Pit wyjaśnił, że kolega powinien biec przed nami z Szarą i Białą. Pani potwierdziła, że dwa psy przeszły tędy jakieś 40 minut temu. Tego właśnie potrzeba było Pitowi. Szukał już wzrokiem dwóch sylwetek haskich. Zrobiło się ciepło, byliśmy już zmęczeni, a trasa prowadziła teraz więcej przez pola i jakoś nie bardzo chciało się nam już truchtać w słońcu. Nam tempo wyraźnie spadło, a Pit szedł coraz szybciej i w końcu zniknął nam z pola widzenia. Ostatni odcinek drogą do szkoły w Górkach, gdzie była meta 75 km, pokonywaliśmy mozolnym marszem. Przy wejściu do szkoły minęliśmy się z Pitem, który już posilił się i wyruszył samotnie na ostatnie 25 km maratonu.
W małej sali w szkole przy stolikach siedziało kilka osób. Nie było tutaj tak gwarno i tłoczno jak w szkole w Lasocinie na mecie 50 km maratonu. Za to można było zjeść ciepłą zupę. Do tego kolejna bułka z zapasu, który sobie przygotowaliśmy. Uzupełniamy też zawartość camelbacków i z trudem podnosimy się do wyjścia. Już pierwsze kilkaset metrów jest trudne, bo nogi mam całe zesztywniałe. Idąc do szkoły tak tego nie czułam, ale teraz gdy posiedzieliśmy w przyjemnej i ciepłej sali, czuję jak mocno mam zmęczone mięśnie. Im dłużej idziemy czuję też coraz większe znużenie. Tłumaczę sobie to tym, że to taka reakcja po posiłku. Przydałaby się drzemka. Mija nas dziarsko jakiś pan z plecaczkiem we flanelowej koszuli i zwykłych spodniach. No tak, teraz będą nas wyprzedzać.
Pomimo chwilowej słabości nie zatrzymujemy się jednak. Dochodzimy w końcu do kanału Łasica, choć to tylko kawałek od szkoły i idziemy zarośniętą drogą o dumnej nazwie Trakt Napoleoński. Mam wrażenie, że coraz bardziej odpływam. Nie jestem w stanie iść szybciej, czuję się dziwnie senna. Od czasu do czasu pytam Darka czy dobrze idziemy, choć wiem, że nie mogliśmy zabłądzić bo droga idzie cały czas prosto. Dłuży mi się okropnie. Wypijam żel żeby nieco się pobudzić, potem zjadam kawałek batonika węglowodanowego, choć nie jestem głodna. Nadal idziemy dość wolno i nie jestem w stanie iść szybciej. Darek co jakiś czas zatrzymuje się i czeka na mnie. Wyprzedza nas człowiek w kraciastej koszuli, dżinsach i z dużym plecakiem. Potem dwóch kolesi z kijkami, którzy mają wyraźnie więcej sił, bo jeden z nich nawet podbiega. Wreszcie jesteśmy na czerwonym szlaku przed Roztoką. Nabieram większego wigoru. Dziwne, bo tutaj teren jest trudniejszy, jest kilka pagórkowatych podejść, ale może dlatego łatwiej się idzie, że nie jest monotonnie. Mijamy spacerowiczów, którzy wybrali się licznie na przechadzki po lesie. Przechodzimy na drugą stronę szosy i znów idziemy czerwonym szlakiem po znanej trasie. Oznakowania Mazovii jeszcze wiszą na drzewach, ale rowerzystów z numerami startowymi nie widzieliśmy. Za to kilka osób wybrało się na przejażdżki rowerem w tej okolicy.
Problem senności minął, jednak coraz wyraźniej czuję, że nogi nadal nie chcą współpracować. Nie ma już mowy o żadnym podbiegiwaniu. Nawet sam marsz jest trudny w tych warunkach. Szeroka Warszawska Droga, w którą teraz skręciliśmy jest może i szeroka, ale niestety piaszczysta i wcale nie jest wygodna. Ciągnie się i ciągnie. Doganiają nas dość żwawo maszerujący panowie w turystycznych strojach i życząc powodzenia uspokajają, że to już całkiem niedaleko. Potem jeszcze trzymamy się jednego piechura z plecakiem i kijkami, ale i on nam wreszcie znika. To chyba uczestnicy 50 km trasy dziennej.
Wreszcie docieramy do żółtego szlaku, który jest nieco bardziej malowniczy. Do Truskawia zostało niewiele ponad 3 km, potem jeszcze Siaraków i Izabelin. Na mapie wygląda blisko, ale sił coraz mniej i tempo mamy ślimacze. Na Truskawskiej Drodze jest jedna przeszkoda do pokonania w postaci przejścia po gałęziach. Przypominamy sobie to miejsce z Biegu Truskawki - to tutaj kilku biegaczy wpadło do wody próbując obejść przeszkodę lasem. Zmęczenie powoduje, że Darek traci na moment równowagę i wpada jedną nogą do wody. Na szczęście do końca trasy już niewiele, więc jakoś wytrzyma.
Po dotarciu do Truskawia mamy dwie możliwości dotarcia do Sierakowa (organizator ten fragment opisuje jako droga dowolna): albo szosą prosto najpierw do Izabelina, potem skręt do Sierakowa i znów do Izabelina, nadkładając przy tym drogi, albo na skróty przez las gruntową drogą bez znaków wprost do Sierakowa. Wybieramy opcję drugą. Jak się okazuje trudniejszą, bo w lesie dróg jest bez liku i brniemy po piachach. Ciągle odchodzą jakieś odnogi, napotykamy skrzyżowania dróg pod różnymi kątami. Trudno się w tym wszystkim połapać. Najważniejsze jednak aby iść w jednym kierunku i nie zbaczać za bardzo z kursu.
Wreszcie po wielu rozterkach co do wyboru drogi, osiągamy szosę w Sierakowie i skrzyżowanie z pętlą autobusową. No to zostały ostatnie 2 km czarnym szlakiem. Początek jest jeszcze OK., bardzo ładne oznakowanie w lesie. Wzorowo i dość często namalowane znaki na drzewach. Wiadomo, prowadzą do budynku dyrekcji Kampinoskiego Parku Narodowego, więc nie może być skuchy. Jednak wytyczenie trasy tego szlaku meandrującego beznadziejnie w lesie, byłoby fajne gdybyśmy wybrali się tam na popołudniowy spacerek, ale nie wtedy gdy w nogach mieliśmy już 100 km, a na zegarku nieubłaganie zbliżała się siedemnasta godzina naszego wysiłku. Wreszcie czarny szlak pijanego zająca kończy się i widać duży budynek i strzałkę „Maraton pieszy”. Na budynku nad wejściem żółta tablica „META 100 km”. Wyłączamy zegarki. Jest 17 h i 4 minuty.
Garść statystyki w ujęciu km – czas od startu:
PK 1 (Roztoka): 17,3 km – 2:22 (chyba trochę przesadziliśmy)
PK 2 (Piaski Królewskie): 36 km – 5:06 (nadal tempo dość szybkie)
Meta 50 km (Lasocin szkoła): 50 km – 6:53 (ładny czas, ale to dopiero połowa)
PK 3 (Zamość): 67 km – 9:40 (zdecydowanie wolniej)
Meta 75 km (Górki szkoła): 75 km – 11:33 (jeszcze bardziej zdecydowanie wolniej)
Meta 100 km (Izabelin dyrekcja KPN): 101 km – 17:04 (okropnie wolno, ale i tak dało to pierwsze miejsce wśród kobiet)
Druga garść statystyki:
To była 37 edycja maratonu,
wystartowało 350 osób,
322 osoby ukończyły, z tego:
50 km - 204 osoby,
75 km - 36 osób,
100 km – 82 osoby (w tym 9 kobiet).
tekst i zdjęcia: Renata